Komentarze biblijne i liturgiczne, propozycje śpiewów, homilie, Biblijne konteksty i inne.
więcej »Jeśli myślisz, że otoczenie przeszkadza ci w staniu się świętym, nie uciekaj na pustynię. Bez miłości pobożność jest niczym.
Nikogo nie nazywajcie waszym ojcem – mówił Jezus zabijając ćwieka przyszłym pokoleniom chrześcijan. No bo jak inaczej określić relację łączącą rodzica i dziecko? Jakiegokolwiek nowego słowa by nie użyć, wkrótce kolejny tłumacz Ewangelii użyje go w tym samym miejscu i znów będzie, że mamy nie nazywać. Tak naprawdę nie o brzmienie słowa tu chodzi, ale o uzmysłowienie sobie fundamentu relacji między chrześcijanami: i wielcy, i mali mamy jednego Ojca, a wszyscy dla siebie jesteśmy braćmi. Z wszystkimi tego konsekwencjami.
W drodze na duchowe szczyty istnieje pokusa, by uważać się za lepszego od innych. Dotyczy to nie tylko duchownych. Także członków różnych kościelnych grup, ruchów czy zgromadzeń. A nawet co bardziej pobożnych chrześcijan. Jestem lepszy, bo jestem księdzem, złożyłam śluby zakonne, należę do ekskluzywnej grupy, doznałem wylania Ducha Świętego. Dopóki człowiek nie zapomina, że wszyscy przez chrzest staliśmy się dziećmi Boga, że wszyscy zostaliśmy w bierzmowaniu obdarowani Duchem Świętym, a w Eucharystii Jezus tak samo przychodzi do każdego z nas, pół biedy. Gdy jednak traci z oczu tę prawdę, że łączy wszystkich jedna godność usynowionych Bożych stworzeń, zaczyna się problem. Być może ten wychodzący z psem na spacer pijaczek nie ma mojej duchowości, a ja nie dorównuję mądrością wziętemu rekolekcjoniście, ale i oni, i ja jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. I dziećmi tego samego wspaniałego Boga jesteśmy.
Zadzieranie nosa to najmniejsze zło. Gorzej, gdy w praktyce przekłada się na poniewieranie braćmi. Jeśli jestem taki ważny, że inni stają się dla mnie pionkami, których mogę dowolnie używać dla realizacji swoich choćby nawet i ważnych celów, czas uderzyć się w piersi. Żaden, nawet najbardziej szczytny cel nie uświęca środków. Zdobyty za cenę krzywdy bliźnich cuchnie ich łzami, potem, a czasem i krwią.
Od konstatacji prawdy, że jesteśmy braćmi blisko też do innej. Że wszyscy jakoś tam jesteśmy potrzebni. Wśród wielu biblijnych obrazów Kościoła najlepiej prawdę tę przedstawia Pawłowe porównanie go do ludzkiego ciała. Jest jedno, choć ma wiele członków: ręce, nogi, palce, nos, oczy, uszy itd. Żaden z nich nie jest ciału niepotrzebny. Każdy z nich ma swoje własne, niepowtarzalne zadanie do wypełnienia. I każdy jest mniej lub bardziej potrzebny dla prawidłowego funkcjonowania organizmu. To nie tylko teoria.
Co mogę dać przychodząc na Mszę św.? Swoje pobożne uczestnictwo i – jeśli mam dobry głos – swój dobry śpiew. Na kręgu biblijnym, gdy nie bardzo znam się na Piśmie Świętym? Swoje świadectwo jak jego wezwania rozumiem. A poza tym solidne i uczciwe zajmowanie się obowiązkami wynikającymi z mojego powołania (na przykład troska o dzieci) czy z pracy. Choćby najmniej wzniosła, jest przecież jakoś społeczeństwu potrzebna. Małodusznym jest zastanawianie się tylko, co Kościół ma mi do zaoferowania. Muszę też pomyśleć, czym ja mogę go ubogacić. Choćby mój wkład wydawał się mały i nieznaczący. Bez tego człowiek, choćby mocno uduchowiony, nie jest bratem, ale petentem.
To już ostatni odcinek cyklu mającego pomóc naszym czytelnikom odnaleźć się w tym, co szumnie nazywa się duchowością. Chodziło w nim tyko o podstawy. O coś, bez czego dom mojego ducha mógłby stać się szykownie odremontowaną ruderą. Jeśli komuś choć trochę te teksty pomogły, było warto.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |