Przed użyciem – wstrząsnąć (Iz 61,1-23.10-11; Ps: Łk 1,46-54; 1 Tes5,16-24; Iz 61,1; J 1,6-8.19-28)
Pytanie o to, kim jest Jezus, jest pytaniem klasycznym. Zadawane wielokrotnie – najczęściej w formie „kim jest dla ciebie…?” – na lekcjach religii, na początku rekolekcji, w czasie parafialnych misji… Słowa z proroka Izajasza, czytane w trzecią Niedzielę Adwentu i odnoszone do Jezusa, Sługi Jahwe – także stanowią odpowiedź na to pytanie. Kim jest Jezus? Jest On posłany, by „głosić dobrą nowinę ubogim, by opatrywać rany serc złamanych, by zapowiadać wyzwolenie jeńcom i więźniom swobodę; aby obwieszczać rok łaski Pańskiej, i dzień pomsty naszego Boga; aby pocieszać wszystkich zasmuconych”…
Przyznajmy, dziwnie jest czytać te słowa dwa tysiące lat po narodzeniu Jezusa, przeżywając kolejny adwentowy czas oczekiwania na świętowanie Bożego Narodzenia – któregoś tam w naszym życiu, któregoś z kolei w świecie: gdzie chorują dzieci, ludzie bywają okrutni i pełno zwykłej codziennej małostkowości… Zderzenie obietnicy Bożej – z naszym ludzkim doświadczeniem (także, przyznajmy: z moimi złymi czynami) – rodzi ogromne napięcie, które rozgrywa się w przestrzeni wiary. Albo raczej – w przestrzeni wiary i niewiary, w moim własnym sercu.
Starcie się we mnie wiary i wątpliwości – choć bolesne i trudne, nie jest jednak najgorsze. Najgorzej jest, myślę, wtedy, gdy próbuję przerobić Ewangelię na sentymentalny Kącik złamanych serc. Kiedy nawet nie próbuję zrozumieć, co to znaczy „rok łaski Pańskiej, i dzień pomsty naszego Boga”. Kto jednak ma serce złamane, kto jest więźniem, kto jest prawdziwie zasmucony – ten wie: nie wystarczy pobożny slogan, a wyznanie wiary to nie religijna aspiryna do natychmiastowego użytku.
Co to znaczy świętować, bo Bóg się narodził? Po co Jezus został posłany dla mnie?
Jak to będzie, jak to jest…? (Lb 24,2-7.15-17a; Ps 25; Ps 85,8; Mt 21,23-27)
Lubię rzeczy miłe, przytulne zapachy, znajomy widok z okna. Z biegiem lat coraz trudniej jest mi wierzyć, że przyszłość oznacza pomyślność, a nie więcej zmęczenia i więcej obciążeń, wzrost podatków i upadek zdrowia. Staję się coraz bardziej podejrzliwa wobec obietnic – każdy zysk ma swoją cenę, za każde zabezpieczenie słono trzeba płacić. Słowa proroctwa Balaama, syna Beora także dotyczą przyszłości. Dalekiej przyszłości, z punktu widzenia męża, który „ma wzrok przenikliwy”. Przyszłości, w której rozbłyśnie chwała Izraela, a będzie zmiażdżony Moab. Po której ja będę wtedy stronie? Co będą oznaczać przyszłe zdarzenia w moim życiu, dla mnie osobiście?
Dzisiaj dzieją się rzeczy, które jakiś czas temu wydawały się odległą przeszłością – kiedy myśleliśmy, jak to będzie mieć lat 18, 30, 60? Jak to będzie po ślubie, gdy dzieci mówią pierwsze słowa, gdy idą do szkoły? Jak to będzie, gdy starzeją się i umierają rodzice, gdy coraz mniej rówieśników wokół? Kiedyś pytałam „jak to będzie?”, dziś warto zapytać „jak to jest?”. Co to dla mnie oznacza, po której jestem dzisiaj stronie: z Bogiem, czy przeciw Niemu? Może nie jestem „dla Niego” i „z Nim”, ale „obok”?…
Adwent jest czasem oczekiwania na Boga, który się narodził. Jest jednak także przypomnieniem innego oczekiwania – na Boga, który przyjdzie ostatecznie, na końcu czasów. „Widzę go, lecz jeszcze nie teraz, dostrzegam go, ale nie z bliska: wschodzi Gwiazda z Jakuba, a z Izraela podnosi się berło” – to proroctwo dotyczy także mojej absolutnej przyszłości. Co ta przyszłość dla mnie oznacza – życie z Bogiem czy Jego utratę, zwycięstwo czy klęskę? Co oznacza dla mnie to, co stanie się w przyszłości – nie wiem jak i kiedy, ale stanie się to na pewno – co będzie oznaczać moja śmierć?
Chciałabym, a boję się… (So 3,1-2.9-13; Ps 34; Mt 21,28-32)
Wołanie proroka Sofoniasza burzy mój spokój, stawia trudną do rozstrzygnięcia alternatywę. Należeć do ludu, który jest pokorny i biedny, szuka schronienia w imieniu Pana. Albo: należeć do ludu, który nie przyjmuje ostrzeżenia, nie ufa Panu i nie przybliża się do swojego Boga. Nie wiem, czy dziś umiałabym dokonać wyboru.
Bowiem kiedy zamykam oczy i myślę o kimś, kto „Nie słucha głosu i nie przyjmuje ostrzeżenia, nie ufa Panu i nie przybliża się do swego Boga”, widzę pociągającego buntownika. Kiedy wyobrażam sobie „lud pokorny i biedny” – widzę nieudacznika… I wiem, że w moim myśleniu jest coś nie tak – a jednak nie potrafię go zmienić. Zbyt często dobre czyny wydają się nam nijakie, a uczciwość – uznajemy za naiwność. Zbyt często pociągają nas romantyczne porywy, które są zwykłą nieodpowiedzialnością i chcemy sobie „radzić”, co w praktyce okazuje się mieszanką sprytu i naciągania. Zbyt często też pod płaszczykiem świętego oburzenia na kombinatorów kryje się zazdrość i chęć dzielenia tych samych korzyści…
Osiągnąć dużo – ale być skromnym; znaczyć wiele – i pozostać pełnym wewnętrznej prostoty? Owszem, to jest ideał, byłoby miło zostać kimś takim… Ale być pokornym dlatego, że nie udało się dokonać dobra; że znów się upadło? Taka pokora – wynikająca z tego właśnie, że jestem słaba, że jestem grzesznikiem – nie wydaje się zbyt pociągająca.
A jednak Bóg zdaje się te dylematy rozumieć – wychodzi mi naprzeciw. To jest łaska: także wtedy, kiedy nie potrafię się wykaraskać z własnych kombinacji, korzystnych układów, bycia wobec wszystkich „w porządku”, we wszystkim „na czasie”, zawsze „ok” – Bóg obiecuje mi więcej. Odpoczynek, sytość, to, że nic mnie nie przestraszy.
Wszystkie drogi prowadzą do… (Iz 45,6b-8.18.21-25; Ps 85; Iz 40,9-10; Łk 7,18b-23)
Przychodząc do kościoła, sięgając po religijne czasopismo czy książkę, szperając w Internecie po katolickich portalach, szukamy często tego, co w sam raz pasuje do naszego życia. Odpowiada na nasze potrzeby, wyjaśnia wątpliwości, pokazuje drogę w meandrach współczesnego świata. Szukamy często omówień dziejących się właśnie zdarzeń, interpretacji rocznic, odpowiedzi na tematy na czasie i palące problemy. I bardzo dobrze.
A jednak Pawłowe zwierzenia, które słyszymy dziś w pierwszym czytaniu ustawiają perspektywę nieco inaczej. Oto tłumaczy on Koryntianom swoje motywy, odsłania to, jak się czuł, stając przed nimi i głosząc Ewangelię, mówi, o co mu chodziło: „Postanowiłem bowiem, będąc wśród was, nie znać niczego więcej, jak tylko Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego. I stanąłem przed wami w słabości i w bojaźni, i z wielkim drżeniem. A mowa moja i moje głoszenie nauki nie miały nic z uwodzących przekonywaniem słów mądrości…”. Czasami, słuchając i czytając o rzeczach duchowych, czujemy pewien niedosyt – jakby rozmijały się one z naszymi potrzebami: nie znajdą nam pracy, nie nakarmią, nie powiedzą, co to znaczy dobrze wychować dziecko i na kogo głosować…
To też dobrze – nasz niedosyt otwiera nas bowiem na to, co Bóg przez apostoła, przez kazania, książki, gazety i internetowe portale chce nam powiedzieć. Wszystkie one, choć różne, mają u podstaw pewien fundament, tak samo się nam zwierzają: „głosimy (…) to, czego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują”…
Jeżeli słuchamy – i wyznajemy wiarę, choć nie przynosi ona doraźnych korzyści, choć jest trudniejsza niż by się mogło zadawać, choć wiele wymaga: spełniamy sens misji apostołów. Głoszą oni bowiem zawsze to samo, mają ten sam cel – i wtedy, za czasów Pawła, i dziś – zabiegają, „aby wiara nasza opierała się nie na mądrości ludzkiej, lecz na mocy Bożej”.
Kto jest Kim w Kościele (Iz 54,1-10; Ps 30; Łk 3,4.6; Łk 7,24-30)
Izraelici znali Boży gniew – porażki w wojnach, tryumf wrogów, niewolę i wszelakie kataklizmy interpretowali jako skutki własnego złego postępowania i mocy Boga. Przekazywali z pokolenia na pokolenie archetypiczne opowiadanie o tym, jak wody potopu zniszczyły niegdyś całą ziemię – kiedy przez niegodziwość ludzi Bóg się rozgniewał. Potem jednak, patrząc na ludzką nędzę i to, jak lichy jest człowiek – ulitował się i obiecał, że nigdy już nie będzie potopu, który niszczy wszystko. To opowiadanie jest historią o gniewie i litości Boga, tak jak dzisiejsze czytanie. W wołaniu proroka Izajasza mamy ten sam schemat: ludzi, których grzechy zasługują na gniew Boga i Boga, którego miłość jest potężniejsza niż wyrządzone zło. Mówi Bóg: „Dzieje się ze Mną tak, jak za dni Noego, kiedy przysiągłem, że wody Noego nie spadną już nigdy na ziemię; tak teraz przysięgam, że się nie rozjątrzę na ciebie ani cię gromić nie będę. Bo góry mogą ustąpić i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od ciebie i nie zachwieje się moje przymierze pokoju, mówi Pan, który ma litość nad tobą”…
Oto nędza człowieka spotyka się z łaską, zło zostaje pokonane przez miłość. Wszystko się zmienia, przewraca do góry nogami. Tak samo jest w kolejnym obrazie: Boży lud (możemy powiedzieć także: Kościół, ludzkość, każdy z osobna człowiek) jest tu porównany do niepłodnej kobiety. Jeżeli dla Izraelitów był ktoś zhańbiony, pozbawiony błogosławieństwa – była nim kobieta, która nie mogła urodzić dziecka. A Bóg przez usta proroka chwali jej wielkość, obiecuje błogosławieństwo dla niej i łaskę, ba, tryumf nawet. „Zaiste, jak niewiastę porzuconą i zgnębioną na duchu, wezwał cię Pan. I jakby do porzuconej żony młodości mówi twój Bóg: Na krótką chwilę porzuciłem ciebie, ale z ogromną miłością cię przygarnę. W przystępie gniewu ukryłem przed tobą na krótko swe oblicze, ale w miłości wieczystej nad tobą się ulitowałem, mówi Pan, twój Odkupiciel”.
Przyznajmy: rzadko słyszymy takie słowa. Słowa miłości wtedy, gdy zło nas przygniata, gdy potykamy się o własne błędy, gdy wstydzimy się własnej słabości. Dlatego właśnie Adwent jest takim szczególnym i bardzo dziwnym okresem w roku liturgicznym. Tu nie wiadomo, kto na kogo czeka – człowiek na przyjście Boga czy Bóg na człowieka.
Na pięć przed dwunastą… (Iz 56,1-33.6-8; Ps 67; J 5,33-36)
Pół godziny przed wyjściem – głupieję – wszystko jeszcze w proszku, lista spraw do załatwienia długa, a wszystko wydaje się niezbędne, narasta popłoch. Pięć minut przed – nie trzeba już się zastanawiać, oddzielać czynności drugorzędnych od tych, które wykonać trzeba, selekcja dokonała się sama i powoli pojawia się spokój. Kiedy jest dużo czasu przed terminem – życie toczy się swoim torem, jest wiele do zrobienia, trochę nerwówki – kto, kiedy, dlaczego i po co… Czasem jednak czas się zagęszcza – już wiadomo, co jest ważne, wiele problemów okazuje się błahych, nie ma czasu na rozpamiętywanie ran, zyskuję dystans do samej siebie, łapię oddech. Powodów może być wiele: choroba dziecka, rozstanie, końcowy egzamin, śmierć.
Takim zgęszczonym czasem jest także Adwent, czytamy: „Tak mówi Pan: «Zachowujcie prawo i przestrzegajcie sprawiedliwości, bo moje zbawienie już wnet nadejdzie i moja sprawiedliwość ma się objawić»”. Bóg przyjdzie „wnet” – jeśli spojrzymy na własne życie przez pryzmat rychłych narodzin, wiele rzeczy się zmieni. Niektóre stracą blask, okażą się mało istotne, lub, przeciwnie – niektóre zyskają na wartości. Narodziny to zresztą dobra metafora: jak końcowy etap porodu – nie można uciec, nie ma czasu na debaty i deliberacje, trzeba skupić się w sobie, zebrać siły, które zostały jeszcze i wydać na świat dziecko.
Podobnie i dziś – tegoroczny Adwent chyli się ku końcowi, nie ma już czasu na szukanie usprawiedliwień dla własnej opieszałości, na tłumaczenia, że wolałoby się być gdzieś indziej, istnieć w innym kontekście. Teraz jest czas by przestrzegać sprawiedliwości, czuwać, „pilnując swej ręki, by się nie dopuściła żadnego zła”. Obojętne, kim jesteś – czy należysz do Bożego ludu, czy stałeś dotychczas z boku. Boże Narodzenie jest tuż, tuż. Bóg rodzi się także dla ciebie – i możesz być jego sługą, jeśli chcesz.
Człowiek z rodowodem (Rdz 49,2.8-10; Ps 72; Mt 1,1-17)
Przyzwyczajeni jesteśmy do podkreślania własnej indywidualności, choćby mimochodem. Nawet reklamówki wypełniające pocztową skrzynkę są zwykle podpisane imieniem i nazwiskiem „Pani Odpowiedzialnej za…”, „Pana Specjalisty od…”. Ważne jest to, na kogo Ja głosuję, co Ja o tym myślę, co Ja ostatnio czytałam, co Ja wtedy robię… Ogólne prawidła i reguły nie są już takie istotne, odwieczne rytuały przestają mieć znaczenie, bo Ja… Dekalog nie pasuje już do mojego życia – jest za prosty, a kontekst, w którym istnieję – taki skomplikowany.
Ten pęd do indywidualizmu ma swoje dobre i złe strony (jedną z dobrych jest choćby ta, że Ja mogę się zastanawiać). Jest on jednak tak wyraźny we mnie, że nieomal zazdroszczę Izraelitom, słuchając dzisiejszego czytania: „Zbierzcie się i słuchajcie, synowie Jakuba, słuchajcie Izraela, ojca waszego! (…) Nie zostanie odjęte berło od Judy ani laska pasterska spośród kolan jego, aż przyjdzie ten, do którego ono należy, i zdobędzie posłuch u narodów!”. To mi się wydaje fenomenalne – należeć do potężnego rodu, mieć za sobą całe pokolenia, mieć udział w ich chwale. Izraelici posiadają tę opokę, jaką daje zakorzenienie w tradycji i pamięć. Mogli powiedzieć o sobie – że ich ojcem jest Abraham, Jakub, Izaak, ich matką Sara, Rachela i Rut…
To dziwne, bo kiedy myślę o Kościele – widzę raczej najbliższe otoczenie, to, jak działa moja parafia, czy schola fałszuje, kogo widziałam w ostatnią niedzielę… Takie czytania jak dziś przypominają, że Kościół ma także inny wymiar niż ten dookoła mnie. Że jesteśmy Bożym ludem, że nasze korzenie sięgają przymierza z Adamem i Abrahamem, sięgają obietnic danym synom Sary i Batszeby… I jeśli niedługo świętować będziemy narodziny Króla – będzie On z naszego rodu.