Czytanie z podziałem na role (Iz 42,1-4.6-7; Ps 29; Dz 10,34-38; Mk 9,6; Mk 1,6b-11)
Historia zbawienia jest dramatem, który rozgrywa się na naszych oczach. Jesteśmy aktorami, którym przypisane są pewne role. Czytana dzisiaj pierwsza pieśń Sługi Pańskiego z Księgi Izajasza również stanowi część tego dramatu. Podobne pieśni wykonywał w antycznych widowiskach chór – odsłaniając przed oczyma widza głęboki sens zdarzeń, wyjawiając zamysły reżysera, podwójne dno gestów, strojów, zachowania postaci. Kto jest kim w tej sztuce, co podpowiada nam dzisiejsza pieśń?
To człowiek jest nadłamaną trzciną, knotkiem o nikłym płomyku. To człowiek nie potrafi zobaczyć światła, tkwi w niewoli, mieszka w ciemności. Wszystkie te określenia przekazują prawdę o naszej ludzkiej kondycji, o tym, czego doświadczamy. Wszystkie te określenia mówią o mnie.
To Jezus jest Wybranym, posłanym przez Boga, namaszczonym Duchem. Co to znaczy?
Jezus mnie nie złamie. Jezus mnie nie zagasi. Jezus mnie nie zniszczy, a ochroni. Jezus da mi światło. Jezus mnie uwolni. Jezus mnie uzdrowi.
Początek okresu zwykłego (1 Sm 1,1-8; Ps 116B; Mk1,15; Mk 1,14-20)
Dzisiejsze czytanie mówi o cierpieniu. Oto cierpi Anna, żona Elkany – cierpi, bo nie ma dzieci. Pragnienie syna jest tak głębokie, że określa całe jej życie: „płakała i nic nie jadła”. Oto cierpi Elkana, który choć otacza Annę swą miłością i troską, czuje własną niemoc. Żali się: „Anno, czemu płaczesz? Dlaczego nie jesz? Czemu się twoje serce smuci? Czyż ja nie znaczę dla ciebie więcej niż dziesięciu synów?”. Oto cierpi także druga żona Elkany, Peninna – tak, ma dzieci, ale czy szczęśliwa może być kobieta kochana nie dla niej samej, ale dlatego, że rodziła? Zanim potępimy Peninnę – dokuczającą innej, bo „Pan zamknął jej łono”, pomyślmy o całej tej sytuacji. Oto Annie mąż daje więcej niż się należy – podwójną część ofiary, bo ją mimo bezdzietności „bardzo miłował”. Oto dla Peninny ma jedynie to, co sprawiedliwe – część składanej ofiary. Czytamy: „I tak działo się przez wiele lat”.
Elkana kocha żonę – ale to nie wystarcza. Anna ma dobrego męża – ale to nie wystarcza. Peninna urodziła i córki, i synów – ale to nie wystarcza.
Mogę i ja na własne życie spojrzeć tak, jak na życie tej biblijnej rodziny. Bo i we mnie samej jest jakieś „ale…”. Jakaś niemoc wobec tego, czego doświadczam co dzień. Bolesna bezradność wobec tego, co przydarza się moim bliskim. Jakieś głębokie cierpienie, którego na pierwszy rzut oka nie widać, które kryje się za zwyczajnym sprawami. Pragnienie – którego nie zaspokoi żadna z rzeczy, które mam.
To jest mój dzień powszedni, okres zwykły. I z tym muszę stanąć przed Bogiem.
Szlachetne zdrowie! Nikt się nie dowie... (1 Sm 1,9-20; Ps: 1 Sm 2,1.4-7abcd; 1 Tes 2,13; Mk 1,21-28)
Historia Anny, żony Elkany – kobiety niepłodnej, która po wielu latach urodziła syna – przywodzi na myśl rzeczy bardzo ważne, ale które na ogół umykają naszej uwadze. Mamy przecież wiek XXI, możemy samodzielnie wybrać żonę/męża, zaplanować etapy własnej kariery, ilość dzieci, to, kiedy się urodzą… Nie piszę tego, broń Boże, w negatywnym sensie – tzn. nie chodzi mi ani o naganę samospełnienia stawianego ponad służbę najbliższym, ani o antykoncepcję. Chodzi mi o planowanie w najlepszym sensie – chęć założenia rodziny, szukanie dobrej pracy, odpowiedzialne rodzicielstwo, tego typu rzeczy. Biblijna historia uświadamia mi na nowo, że to wszystko nie jest proste.
Niektórzy z nas już to wiedzą. Czasami brak pracy u kogoś znajomego przypomina nam, że my mieliśmy szczęście. Choroba i śmierć dziecka, nawet tak maleńkiego jak ziarnko fasoli, uświadamia naszą znikomość. Brak perspektyw na własne mieszkanie, problemy przed pierwszym co miesiąc, utrudniające wszystko przeziębienie, uporczywe niedogodności codziennego życia i problemy bardzo poważne – przykłady można by tu mnożyć bardzo długo...
Anna nazwała swego syna Szemuel, to znaczy „Bóg wysłuchał”. To zdanie stanowi dla mnie sedno tej historii. Bo ostatecznym dawcą tego, co mam, jest Bóg. On czuwa także nad cierpieniem, którego przyczyn nie rozumiem – takim jak chociażby długa bezdzietność Anny.
Posiadanie rodziny, zdrowie, jazda bez wypadku, praca – to wszystko wydaje się takie naturalne, proste – dopóki to mamy. Dlatego warto czasem zamknąć oczy i pomyśleć „co by było, gdyby…”. Warto otoczyć całe własne życie modlitwą, każdą najdrobniejszą nawet sprawę – dziękować i prosić.
Przebudzenie (1 Sm 3,1-10.19-20; Ps 40; J 10,27; Mk 1,29-39)
Kiedy Bóg budzi Samuela, on w środku nocy przybiega do Helego, kapłana, pod którego okiem usługiwał Panu. Ta uporczywość, natrętność nawet Bożego wołania. Ta młodzieńcza gorliwość Samuela i dojrzałe rozeznanie Helego. Wszystko na tle nocy – na granicy jawy i snu, ciszy i nagłej trzeźwości. Zawsze zdumiewała mnie ta historia, bardzo ją lubię.
Często nasza sytuacja w Kościele wygląda podobnie, można ten epizod uznać za metaforę powołania.
Niekiedy bowiem coś budzi nas ze snu – wytrąca z biegu życia, nie pozwala gnuśnieć. To może być jakaś nieoczekiwana sytuacja, jakaś otwarta nagle perspektywa, to, co pozwala spojrzeć na własne życie z innej perspektywy. Ukończone studia, nowa praca, nagła choroba, a nawet książka czy wiadomość ściągnięta z Internetu. Czujemy się wezwani, choć nie wiemy kto i ku czemu nas woła. Czujemy się wezwani po imieniu – bo wiemy, że to wołanie skierowane jest konkretnie do nas. Nie trzeba wtedy szukać wzniosłych uzasadnień, wystarczy zwrócić się do tych, którzy są najbliżej – tak jak Samuel przybiegł do Helego, gotowy do służby. Wbrew pozorom to nie jest mylny adres – bo nasze życie spełnia się tu i teraz, Boże wołanie rozbrzmiewa tam, gdzie jesteśmy. I tylko tu i teraz mamy szansę dowiedzieć się, czego chce od nas Bóg – tak jak stary kapłan wskazał młodemu prorokowi.
Jest także odwrotna strona tej historii. Bo i nas może zbudzić wołanie Samuela: „Oto jestem, przecież mnie wołałeś”. Samuelem może być moje dziecko, podwładny, ktoś, kto przyszedł, bo dręczy go niepokój. Czy będziemy umieli zajrzeć pod podszewkę jego poszukiwania, pragnienia dobra? Czy będzie nas stać, aby wskazać na Boga?
Krajobraz po bitwie (1 Sm 4,1-11; Ps 44; Mt 4,23; Mk 1,40-45)
Czytamy dziś o klęsce Izraelitów w walce z Filistynami. O tym, że kiedy w walce z wrogiem „poległo na pobojowisku, na równinie, około czterech tysięcy ludzi”, Izraelici szukali sposobów poradzenia sobie ze złem, powstania po klęsce, znalezienia otuchy. Mówili: „Sprowadźmy sobie tutaj Arkę Przymierza Pańskiego z Szilo, ażeby znajdując się wśród nas wyzwoliła nas z ręki naszych wrogów”. Czy to pomogło? Nie. Wprawdzie decyzja przeraziła Filistynów, ale to oni zwyciężyli – a klęska Narodu Wybranego była bardziej porażająca od poprzedniej – „Zginęło bowiem trzydzieści tysięcy piechoty izraelskiej”.
Czasem coś się nie udaje, przegrywamy z życiem i samymi sobą. Wtedy tak samo jak Izraelici w Bogu szukamy otuchy. Po wielu dniach odwiedzamy konfesjonał, klękamy do modlitwy, wpatrujemy się w święty obrazek. Ale to nie pomaga. Kolejna walka kończy się jeszcze gorzej, większym upokorzeniem i sromotną klęską. I tak jak Izraelici zadajemy sobie gorzkie pytanie – „Jak to się mogło stać? Dlaczego Bóg mi nie pomógł? Gdzie był kiedy ja…?”. W chwili klęski podajemy w wątpliwość to, czego nie kwestionowaliśmy do tej pory, co miało zapewnić nam ratunek, ochronić…
…A Bóg nie jest talizmanem, liną bezpieczeństwa, lekiem na całe zło. Wiara w Jego moc jest bardziej skomplikowana niż modlitwa w czasie pogromu. Nasza wierność Jego woli rozstrzyga się nie tylko w chwili, gdy słabi jak dzieci potrzebujemy pomocy – lecz również w czasie naszej pomyślności. Również wtedy, gdy już żadnej monety przetargowej nie mamy – gdy brak nam niezachwianej wiary, nie jesteśmy pewni własnej nadziei i czujemy ciężar swojego grzechu.
Może aby wydać owoc musimy umrzeć nie cztery a trzydzieści tysięcy razy? Jeżeli nasze serce ma być przeorane – to może bardziej niż dziś?
W świetle jupiterów (1 Sm 8,4-7.10-22a; Ps 89; 2 Kor 5,19; Mk 2,1-12)
Nie wiem, czy każdy choć raz marzył o sławie, ale na pewno robiło to wielu z nas. Marzyliśmy o jakimś wyróżnieniu, wyłuskaniu nas z tłumu, docenieniu naszych zdolności i trudu. Rozpoznawczym „Patrz, to ona…”, „Poznajesz, to on…”.
Bycie wybranym ma jednak swoją cenę, jakkolwiek banalnie to zabrzmi. (Banalnie, bo pamiętamy te wszystkie ekstrawagancko ubrane, chodzące w ciemnych okularach gwiazdki, które to niby nie chcą być rozpoznane na ulicy…).
Bycie wybranym ma swoją cenę, to prawda. Czasami jest jak niezbywalne znamię, którego nie można się pozbyć. Choć staramy się ze wszystkich sił. Mówimy – „wszyscy tak robią”, „wszyscy to mają”, „czy ja jestem gorszy od innych?”.
Bycie wybranym jest często niewygodne, uwiera. Nagle można nas sprawdzić – naszą prawdomówność, uprzejmość nawet. To jak się zachowujemy na forum i prywatnie. Czy jesteśmy przejrzyści.
Bycie wybranym jest męczące. Jesteśmy atakowani – przestajemy być tymi „panią X”, „panem Y” co wczoraj, odmawia się nam prawa do słabości i pomyłek, wszyscy wytykają nas palcami, komentują każdy gest, doszukują się wyniosłości…
Mam wyliczać dalej? Bo mówię właśnie o nas, doskonale to znamy. Jesteśmy przecież chrześcijanami, wybranymi przez Boga. Raz przyznać się do wiary, podpisać się pod nią rękami i nogami, publicznie, własnym nazwiskiem – to niesie określone konsekwencje, bywa męczące, czasem uwiera.
Wielka Niewiadoma (1 Sm 9,1-4.17-19;10,1a; Ps 21; Mk 2,17; Mk 2,13-17)
Nasze życie jest najczęściej takie banalne. Rodzimy się, rośniemy, chodzimy do szkoły. Potem praca, codzienne obowiązki, starość… Nic nadzwyczajnego, żyjemy najczęściej tak samo, jak tylu przed nami i jak tylu prawdopodobnie po nas – zwykły bieg od narodzin do śmierci. Pewnie nawet nie zawsze wiemy dlaczego i właściwie po co. Nie widzimy podwójnego dna podejmowanych działań, nie dostrzegamy znaczenia zwykłych czynności.
Kiedy czytam o Saulu szukającym owiec ojca, myślę właśnie o tej banalności ludzkiego życia. Kim bowiem był ten młody chłopak? Jednym z tysięcy. Cóż z tego, że piękniejszy od innych i dorodny, to trwa krótko, nic nie znaczy. I dni, o których czytamy – też były zwykłe. Wieka mi rzecz – ojcu zaginęły owce, posłał syna by je znalazł. Normalka. I nawet cała ta bezowocność poszukiwania przypomina zwykły bieg naszej codzienności, kiedy trudzimy się nad tym, co w sumie nie przynosi wymiernych rezultatów: „Przeszli więc przez górę Efraima, przeszli przez ziemię Szalisza, lecz ich nie znaleźli. Przewędrowali przez krainę Szaalim: [tam] ich nie było. Poszli do ziemi Jemini i również nie znaleźli”.
A jednak... A jednak coś ważnego się wtedy zdarzyło – oto Saul spotyka swoje powołanie. Bóg wysyła proroka, by namaścił młodzieńca na króla.
To samo spotkanie może przytrafić się w naszym życiu – w tym doskonale nam znanym, całkowicie banalnym biegu ranków i wieczorów, wśród zwykłych czynności. I muszę o tym pamiętać. Jak pisze poeta: „a nuż już za chwilę, za rogiem”…