Okoliczności przyrody (Dz 12,1-11; Ps 34; 2 Tm 4,6-9.17-18; Mt 16,13-19)
Co mnie zdumiewa? Ta jedna, charakterystyczna okoliczność uwięzienia Piotra – kiedy Herod zaczął prześladować chrześcijan, ściął Jakuba, wtedy, jak czytamy: „spostrzegł, że to spodobało się Żydom, [i] uwięził nadto Piotra”. Wiec nie chodziło tu o prawdę, o wiarę, o Boga – w jakiś sposób Apostoł był jedynie pionkiem w jakiejś grze o władzę, rozgrywaną przez ludzi, którzy dawno przeminęli. Tak bardzo przypomina mi to moje, nasze życie, w którym brak najczęściej przejrzystych, jasnych sytuacji. Nie jesteśmy być może wplątani w żadną Wielką Historię czy Politykę, ale nasze świadectwo wiary ma dokonać się wśród okoliczności zgoła nie religijnych. To może być w sumie cokolwiek: sprawa lojalności wobec firmy, spór o finansowe priorytety w rodzinie, wybór miejsca zamieszkania, niespodziewana choroba, obserwowanie takiej czy innej sytuacji...
Pisze Paweł: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem”. Sportowcem nie jestem i na dobrą sprawę nie wiem, czemu Apostoł posłużył się tą właśnie metaforą. Ale wyobrażam sobie, że tak samo jak w życiu sportowca nie jest obojętne, co robi między zawodami (nie idzie tylko o treningi, ale choćby o dietę czy tzw. styl życia) – tak samo nie bez wpływu pozostaje nasza postawa w okolicznościach, wśród których żyjemy. Oczywiście, nie mamy wpływu na wiele spraw, okoliczności są w sumie przypadkowe. Jednak jeżeli jestem żoną – cokolwiek robię, kroczę ku jedności albo się od niej oddalam. Jeżeli jestem matką – wszystko, co wybieram, ma wpływ na moje dzieci. Jeżeli jestem chrześcijanką...
Przegrani w teleturnieju (Am 2,6-10.13-16; Ps 50; Mt 8,18-22)
Biblijne pytania za 100 punktów: „Czyż wędruje dwu razem, jeśli się wzajem nie znają? Czyż ryczy lew w lesie, zanim ma zdobycz? Czyż lwiątko wydaje głos ze swego legowiska, jeśli niczego nie schwytało? Czyż spada ptak na ziemię, jeśli nie było sidła?”. Odpowiedź sama się nasuwa nawet dziś, tyle lat po napisaniu tego tekstu, prawda? Jednak skoro żeśmy tacy mądrzy, dlaczego z innych sytuacji nie umiemy ciągle wyciągnąć wniosków? Biblia mówi bowiem dalej: „Nie umieją postępować uczciwie – wyrocznia Pana – gromadzą nieprawość i ucisk w swych pałacach. Dlatego tak mówi Pan Bóg: Nieprzyjaciel otoczy kraj; zniszczona będzie moc twoja i ograbione twoje pałace”; „spustoszyłem ich” – „ale do Mnie nie powrócili”. Dlaczego grzesząc, spodziewamy się pomyślności? Dlaczego tego, co nas obciąża, życiowych doświadczeń i trudności nie umiemy przyjąć w duchu nawrócenia i pokuty?
Jeśli Bóg wytyka nam winy, nie czyni tego dla zabawy. Nie jest nastolatkiem, który musi postawić na swoim, ani marudną żoną ze swoim wiecznym „a nie mówiłam?!”. Wiele razy byliśmy przecież świadkami ludzkiej krzywdy i marnotrawstwa, które rodzą się w wyniku zła. A jednak dalej nie dostrzegamy konsekwencji, nie umiemy się zabezpieczyć. Nawet jeśli upadamy przez własną słabość odziedziczoną po Ewie i Adamie, czemu dodajemy do win jeszcze głupotę i nie chcemy do Boga wrócić?
Ceny poszły w górę (Am 2,6-10.13-16; Ps 50; Mt 8,18-22)
Dwa opisy: opis kary za grzech, zagłady i klęski (kiedy „Szybkobiegacz nie będzie miał gdzie uciec, mocarz nie okaże swej siły, a bohater nie ocali życia; łucznik się nie ostoi, szybkonogi nie umknie i jeździec na koniu nie ocali życia; nawet najmężniejszy sercem pomiędzy bohaterami będzie w tym dniu nagi uciekał”) i opis uciszenia burzy („Panie, ratuj, giniemy! – Czemu bojaźliwi jesteście, małej wiary? Potem wstał, rozkazał wichrom i jezioru, i nastała głęboka cisza”.). Jeżeli coś sobie przeciwstawiają, to słuszny gniew Boga na nas – i Jego łaskawość. Nasz grzech – i Jego miłosierdzie.
Zasłużyliśmy na śmierć, a oczekujemy życia. Występujemy przeciw Bogu zbrojnie, jak wrogowie, a potem szukamy Jego opieki jak dzieci. Wybierzemy dobro... o ile nie będzie zbyt drogo kosztowało. Postąpimy słusznie... o ile nie będzie to wymagało zbyt wielkiego wysiłku. Brakuje nam czasu na zastanowienie (za dużo się dzieje naraz). Machamy ręka na „nieważne” drobiazgi (w życiu są potrzebne kompromisy). Kim jesteśmy, czego tak naprawdę chcemy? Pokusy są zbyt duże? A może my sami jakoś ciągle nie umiemy się zdecydować?
Poszukiwacze zaginionej (Am 5,14-15.21-24; Ps 50; Mt 8,28-34)
Napisane jest: „Szukajcie dobra, a nie zła, abyście żyli”. Nie „czyńcie”, ale „szukajcie”. Poszukiwać trzeba zanim się coś uczyni, jakby na wcześniejszym etapie. Poszukiwanie czegoś oznacza jednak także postawę pełną gorliwości – wtedy, kiedy już nie wystarcza nam to, co mamy, kiedy chcemy więcej – bo coś ma dla nas wartość, bo przynosi nam korzyść, bo zaspokaja nas.
Nasza relacja z Bogiem jest w jakiś sposób właśnie taka – ciągle można uczynić jeszcze jeden krok, być jeszcze bliżej, żyć bardziej w pełni, doświadczyć jeszcze więcej obfitości. Nie, nie mamy przypominać wiecznie niezadowolonych malkontentów, narzekających na to, co posiedli do tej pory. Chrześcijaństwo oferuje nam raczej jakiś świeży powiew, coś, co zdążyliśmy zagubić już dawno. Szukanie nie wyraża jedynie naszej potrzeby życia, naszego pragnienia, ale i ten ekscytujący dreszczyk emocji, kiedy odkrywamy to, co najbardziej drogocenne. Boga.
Dziadek Tomasz (Ef 2,19-22; Ps 117; J 20,24-29)
To poczucie obcości w kolejnym mieście. Banalne z pozoru pytania, urastające do rangi super ważnych rozstrzygnięć – gdzie jest najbliższa poczta, czym dojechać do dworca i na jakiej trasie załatwić codzienne zakupy. Konieczność przeorganizowania wszystkiego, nabycia nowych przyzwyczajeń. Tęsknota za tym co znane, swoje... Miesiąc jeden, drugi, pół roku... Staje mi to przed oczami, gdy czytam Bożą obietnicę: „nie jesteście już obcymi i przychodniami, ale jesteście współobywatelami świętych i domownikami Boga”.
W Kościele możemy czuć się jak u siebie. Nie jesteśmy kimś z marginesu, kimś obcym, wyrzutkiem, mamy równe prawa. Tak samo jak inni – „wy także wznosicie się we wspólnym budowaniu, by stanowić mieszkanie Boga przez Ducha”. Ta obietnica jest ważna nie tylko w kontekście funkcjonowania tych wielkomiejskich czy wiejskich parafii, lecz również na głębszym poziomie. To my rośniemy „na fundamencie Apostołów”, mamy prawo opierać się na ich wierze, korzystać z ich doświadczeń. Myśleć o wspominanym dzisiaj Tomaszu w taki sposób, jak byłabym dumna z osiągnięć własnego dziadka. Takie duchowe powinowactwo z Apostołami czy świętymi może zniwelować obcość, nasze poczucie bezdomności, doświadczenie, że Kościół jest jakby „nie nasz”.
Szlachetne zdrowie (Am 8,4-6.9-12; Ps 119; Mt 9,9-13)
Banał wprawdzie, ale z rodzaju tych doświadczanych w wielu dziedzinach: Szlachetne zdrowie / nikt się nie dowie / jako smakujesz / aż się zepsujesz”... Jakże podobnie brzmią słowa z dzisiejszych czytań: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają”; „Oto nadejdą dni – wyrocznia Pana Boga – gdy ześlę głód na ziemię, nie głód chleba ani pragnienie wody, lecz głód słuchania słów Pańskich”.
Jak daleko trzeba odejść, by odczuć utratę? I czy na pewno trzeba odejść, by doświadczyć głodu Boga, pragnienia jego obecności, prowadzenia...? Być może tak to już jest, że dopiero upadając, odczuwamy, że tak bardzo chcemy, aby było inaczej. Pocieszające jest to, że Jezus przychodzi do takich jak my – On to rozumie. Nie namawia do grzechu i nie chce go (drażnił mnie zawsze obraz surowego Ojca, który obserwuje nas z dystansu, czekając aż się oparzymy i wkraczając wtedy z łaską jak z pobłażliwym uśmiechem). Bóg wie, że to nie zabawa, że grzech krzywdzi naprawdę – i nas samych, i ludzi wokół, sięgając czasem aż do następnego pokolenia. Tym bardziej więc Bóg przychodzi dzisiaj przez swoje słowo – aby nas przestrzec i zapewnić, że w Jego oczach jesteśmy cenni, że mamy szansę, że nie wszystko stracone.
Wszelkiej pomyślności (9,11-15; Ps 85; Mt 9,14-17)
Aż nie chce się wierzyć, jak bardzo Bóg pragnie naszej pomyślności: „Oto nadejdą dni – wyrocznia Pana – gdy będzie postępował żniwiarz [zaraz] za oraczem, a depczący winogrona za siejącym ziarno; z gór moszcz spływać będzie kroplami, a wszystkie pagórki będą nim opływać”. Bo niby dlaczego mielibyśmy we wszystko opływać? Za bardzo przyzwyczajeni jesteśmy do układów „coś za coś”, nawet tych w sensie pozytywnym, przyjmowanych zazwyczaj w sposób bezrefleksyjny: relacji „rodzice – dziecko”, „mistrz – uczeń”. Nasza więź z Bogiem jest inna – nie powiem jednostronna, ale jakoś brak epitetów, aby ją opisać. Nie da się jej w sumie z niczym porównać. Nie jesteśmy ani partnerami (nawet jak w małżeństwie: różnymi, ale równymi osobami), ani zwierzchnikiem i podwładnym (nie wykonujemy dla Boga żadnej pracy, z której mógłby czerpać korzyści), ani rodzicem i dzieckiem (nasze ludzkie rodzicielstwo jest wszak bardzo ograniczone, na niewiele rzeczy mamy wpływ – nawet nasze „chcę mieć dzieci” bywa zawodne). Trudno nawet nazwać nas biorcą – aby coś wziąć, trzeba przynajmniej istnieć, a my nawet tego nie mamy sami z siebie...
Przestrzeń Bożej dobroci, opatrzności, miłosierdzia – jest jakby za wielka dla nas. A jednak aby żyć musimy z niej korzystać – od samego początku, od poczęcia w nieskończoność. Nawet aby móc pomyśleć o tym – by wyrażać Bogu wdzięczność – musimy skorzystać z Jego oferty. Poza Nim – po prostu nas nie ma.