Błogosławieństwo (Rdz 2,18-24; Ps 128,1-6; Hbr 2,9-11; Mk 10,2-16)Błogosławieństwo i życzenia szczęścia – tego chcemy dla dzieci. Naszych własnych. Tych zobaczonych na zdjęciu w portfelu koleżanki. Tych, których głosy dobiegają z podwórka. Chorujących w szpitalach. Także dla tych widzianych przez moment w telewizyjnej migawce, z karabinami w rękach. Jednocześnie nie jesteśmy naiwni. Szczęście jest kruche, świat nie jest bezpieczny. A nikt z nas nie jest na tyle silny, aby kogoś słabego od cierpienia uchronić – tak jak nie ochroniła nas samych miłość rodziców i bliskich, choćby była największa.
Dlatego przyprowadzamy dzieci do Jezusa, wszystkie, i przychodzimy do Niego sami. Obraz Boga, który bierze w objęcia najsłabszych, błogosławi im, głosi, że do nich należy Boże królestwo – jest ważny nie tylko dla dzieci. Z Bożej miłości nikt nie jest wykluczony. Nawet ten, który nie zasłużył jeszcze na nic, niczym się nie wykazał – po prostu jest, jak dziecko, i raczej oczekuje ochrony i opieki niż je daje.
Jonasz (Jon 1,1-2,11; Jon 2,3-5.8; Łk 10,25-37)Jeśli jestem w nieprzyjaźni z Bogiem, jeśli trwam w nieposłuszeństwie Jemu – szkodzę innym. Jestem jak ktoś chory na niebezpieczną, zakaźną chorobę. Powinno się mnie odizolować od ludzi – jak Jonasza wyrzuconego z łodzi podczas burzy. W jego przypadku okazało się to zresztą zbawienne – i dla żeglarzy, wokół których ucichła burza; i dla Niniwy, wobec której prorok swe posłanie spełnił; i dla samego Jonasza, który zamiast zagłady zyskał drugą szansę.
Kiedy patrzę na własne życie, zastanawiam się, czy ma ono takie samo fundamentalne znaczenie w dziejach świata, jak życie Jonasza? Oczywiście, to tylko biblijna opowieść – nie jest to historia we współczesnym rozumieniu, ale jeśli Bóg chciał mego istnienia, w jakimś sensie nadał mu znaczenie wieczne. A ja nie zostanę prezydentem, nie odkryję nowej szczepionki, nawet nie napiszę arcydzieła czy choćby poczytnej powieści… Czy dobro, które mogę w życiu uczynić albo grzech, wstyd przyznać, jak bardzo powszedni – rzeczywiście coś zmieniają w świecie?
Być może przypowieść o Jonaszu trzeba potraktować śmiertelnie poważnie – bo to z mojego powodu sztorm czyha na nieświadomych niczego żeglarzy, a całkiem niedaleko czeka na moje działanie jakieś miasto.
Wtorek
Magnes (Jon 3,1-10; Ps 130, 1-4.7-8; Łk 10,38-42)
Historia grzechu i nawrócenia jednego człowieka – Jonasza – jest wpisana w historię grzechu i nawrócenia całego miasta. Do wiernego Bogu Jonasza stopniowo dołączają inne osoby. Król Niniwy, dowiedziawszy się o orędziu proroka, rozkazał: „Niech każdy odwróci się od swojego złego postępowania i od nieprawości, którą popełnia swoimi rękami”. Królewscy urzędnicy głosili to orędzie w całym mieście. Stopniowo wszyscy mieszkańcy podejmowali post i pokutę, włączając w nie wszystko co mieli, trzodę i bydło.
Postępowanie Jonasza zadziałało jak magnes, przyciągający innych, było impulsem, tym, co wprawiło w ruch całą skomplikowaną maszynerię. Podobnie dobro, które dzieje się w naszej obecności, może owocować czymś w nas samych. W sumie nie wiadomo, co się stanie, jeżeli dołączymy do niego swój dobry czyn, odstąpienie od zła, pokutę. Przekazywane może ogarnąć miasto „rozległe na trzy dni drogi”, a nawet i świat cały. Wiara w to nie sprowadza się bynajmniej do jakiegoś naiwnego łańcuszka, mechanicznego „podaj dalej”, lecz opiera się na zaufaniu Bożej łasce. Bo ona, dana jednemu człowiekowi, ma konkretny cel – zbawienie wszystkich.
Powszechna mobilizacja (Dz 1,12-14; Łk 1,46-55; Łk 1,26-38)
Takie najprostsze trwanie na modlitwie z Maryją jak apostołowie i towarzyszące Jezusowi kobiety wydaje się czasem tak bardzo skomplikowane. Zawsze przecież jest tyle do zrobienia. I wyznaczona w parafii godzina nie taka, w złą porę. Pogadanki uciążliwe. Systematyczność nużąca. Owszem, czasem do kościoła pójdziemy, ale tak, jakbyśmy byli z łapanki. Bo katechetka kazała chodzić dziecku przed I Komunią, a samo nie będzie wieczorem wracać. Bo nie pójść nie wypada przed sąsiadką. Bo kolejne życiowe trudności wymagają od nas podjęcia choć minimum jakiegoś pobożnego wysiłku.
Tymczasem przecież październikowe nabożeństwa to coś jak powszechna mobilizacja. Jak ustalona pora duchowego posiłku, wprowadzająca w nasze życie ład, nadająca mu określony rytm. W zasadzie uczestnictwo w całym roku liturgicznym daje taką możliwość. Niekiedy trudno jest przestać traktować to jako coś nam narzuconego. Nie lubimy być brani za katolików z pierwszej ławki, tak jakby publiczne uczestnictwo w rytuałach zakładało od razu brak głębi. A przecież nie ma dla nas innej drogi niż ta – trwać jednomyślnie, czuwać, być gotowym na rozkaz z góry, na wezwanie.
Jajko czy skorpion? (Ml 3,13-20a; Ps 1,1-4.6; Łk 11,5-13)
Czasami doskwiera nam bardzo ta cała niepotrzebna szarpanina zwana codziennością – niekończące się nigdy mycie naczyń, czekanie na przystankach, podliczanie słupków z matematyki czy rysowanie szlaczków. Nawet kolejne niedziele, spowiedzi, Boże Ciała, lepienie uszek i pieczenie pierników, które powinny dawać tyle radości – wszystko zdaje się po prostu nużące, przerażająco powtarzalne. Czy to na tym ma polegać nasze wspaniałe chrześcijańskie życie – na ciągu kolejnych czynności, z których jedna prowadzi do drugiej? Na wysiłku wtedy, gdy inni mają po prostu wolne? Tak samo jak niewierzący przecież chorujemy, zasypiamy ze zmęczenia, odczuwamy zniechęcenie czy złość. Nie jesteśmy ani lepsi, ani mądrzejsi, nasze życie nie jest bardziej wyjątkowe.
Jedynym wyjściem jest wierzyć Bogu jak ojcu – że zamiast ryby nie poda nam węża, a zamiast jajka skorpiona. Że to, co ma nas wzmocnić – nas nie zabije. Dyktowana wiarą wierność w drobiazgach, pacierze i sakramenty – być może wysysają z nas siły, dużo kosztują – ale w ostatecznym rozrachunku wyrywają nas śmierci, dają życie.
Nasz dom (Jl 1,13-15;2,1-2; Ps 9,2-3.6.16.8-9; Łk 11,15-26)
Jezus opowiada o sytuacji, kiedy „duch nieczysty opuści człowieka, błąka się po miejscach bezwodnych, szukając spoczynku”. W końcu próbuje wrócić do swego domu, a znalazłszy go uporządkowanym, woła podobnych sobie, by go razem znów zająć. A my chcielibyśmy tak od razu. Radykalnie i raz na zawsze – stanąć po stronie Boga, uwierzyć i zaufać Mu, zmienić życie, czynić dobro. Lecz nasz wymieciony i przyozdobiony dom jest atakowany. Okazuje się, że bycie z Bogiem to naprawdę ciężka praca. I raczej trzeba „nawracać” niż „nawrócić” się.
Gdyby chodziło o trzy godziny, albo o trzy dni. Ba – nawet o trzy miesiące, nawet o trzy lata! Jakoś może byśmy wtedy wytrwali. Ale być wiernym Bogu w dzieciństwie, w młodości, w wieku dojrzałym, aż do późnej starości, kiedy każdy okres ma swoją specyfikę, swoje prawa i ciągle trzeba coś zmieniać, ulepszać, modyfikować… I nigdy nie powiemy sobie: dość, już wystarczy. Czasami chrześcijaństwo wydaje się jakąś formą syzyfowej pracy – trzysta razy udało się wepchnąć na górę głaz, ale to nie wystarczy, trzeba brać się do roboty i pchać go po raz trzysta pierwszy.
Puenta? Nie ma na nią czasu. Do roboty!
Sąd (Jl 4,12-21; Ps 97,1-2.5-6.11-12; Łk 11,27-28)
Bóg obiecuje i przestrzega: „Egipt będzie wydany na spustoszenie, a Edom zamieni się w straszną pustynię z powodu nieprawości uczynionych względem synów judzkich… Pomszczę ich krew, nie pozostawię bez kary”. Zapewnia zarazem: „Pan jest ucieczką swego ludu i ostoją synów Izraela”. Zastanawiam się, po której jestem stronie – tych, którzy niszczą czy tych, którzy budują? Odrzucających słowo Boże czy zachowujących je? Wykuwam sobie los Egiptu czy Izraela?
Być może zbyt łatwo stawiamy samych siebie po stronie Boga, tak jakby formalna przynależność do chrześcijaństwa rozwiązywała dylemat. Sąd Boży ma się dokonać w obronie niewinnych i skrzywdzonych, którzy nawet pokonani Bogu zaufali. Znak równości między nimi a mną nie jest przecież wcale taki oczywisty. Tu nie chodzi o jakieś sztuczne bicie się w piersi na papierze (a raczej: w komputerze).Ale o uznanie prostego faktu: grzech niszczy. Każdy.
Jeżeli mamy ufać Bogu – to zawsze. Nawet stojąc wśród Egipcjan i Edomitów, wołając o zmiłowanie.
Czytania mszalne rozważa Katarzyna Solecka