Miłość i świecidełka
ks. Tomasz Horak
Po co właściwie uszczęśliwiamy się prezentami? Najpierw trzeba coś wymyślić, potem kupić. Obdarowany jest szczęśliwy. A potem dyskretnie odstawia to gdzieś w kąt, bo po co mu to. Przesadzam, wiem. Ale jutro sam pójdę kupić mały prezencik na czyjeś urodziny.
Nie potrafimy z pustymi rękoma składać życzeń, dziękować, przepraszać. I nic dziwnego. Wszak być człowiekiem znaczy należeć do materialnego świata – zatem materialny dar przynosimy, aby łatwiej wypowiedzieć treści duchowe. Bywamy w tym czasem śmieszni. Chcąc więcej „powiedzieć” ofiarowanym prezentem, silimy się na jego oryginalność, wielkość, cenę. Choć doskonale wiemy, że nie o to chodzi. Wartość daru mierzy się inaczej.
Jakbym mógł z pustymi rękoma stanąć przed Bogiem? Od wieków ludzie mają kłopot z darami dla Boga. Wszystko jest Jego, a z materialnego świata On niczego nie potrzebuje. To zupełnie oczywiste. Ale tak samo jest oczywiste, że coś muszę ofiarować. Muszę! Zatem – wspaniała świątynia. Przepych i bogactwo gmachów wznoszonych na chwałę Boga. Bez względu na to, jak tego Boga (czy boga) człowiek nazywał. Wystarczy przeczytać opis świątyni Salomona – choć mizerna ona była w zestawieniu z tym, co budowano w Egipcie czy Babilonie. We wszystkich świątyniach płonęły ofiarne stosy, na nich „zamienione w dym” tysiące ofiarnych zwierząt. Człowiek szukał po omacku. I, nie wątpię, rozumiał, że to co czyni, to ledwie cień cienia.
Zażądał Bóg od Abrahama, by syna na ofiarnym stosie złożył. Abraham, zauważmy, nie zdziwił się! Bo i taką formę ofiary znał ówczesny świat. Okrutne, powiecie? Ale czy nie kryje się za tym tragicznie wielkie wyznanie wiary, że Bóg jest ponad wszystko? Dosłownie: ponad wszystko! Na pewno jest ponad wszystko. Ale człowiek jakby nie pomyślał, że treści duchowe można wypowiedzieć inaczej, niż przez dar materialny. „Miłości pragnę, nie krwawej ofiary, poznania Boga bardziej niż całopaleń” – woła Bóg ustami proroka. Ale czym jest miłość? „Chmurą na świtaniu albo rosą, która prędko znika?” Łatwiej kupić na świątynnym bazarze baranka niż miłość ofiarować! Jezus rozpędził handlarzy prezentami dla Boga, bo zbyt łatwo baranki i gołębie zastępowały miłość. Gdyby tak za naszych dni obszedł chrześcijańskie świątynie – i te małe, i te wielkie... Czy nie wpadłby w gniew, widząc, jak łatwo przychodzi nam kupić prezencik dla Jego Ojca? Jak łatwo ofiarować świecidełko, zapominając o miłości?
Co działo się w duszy Mateusza – poborcy podatków? W oczach płatników – zdzierca i złodziej. Hurtem kwalifikowano celników jako grzeszników. Jakby cała reszta była bezgrzeszna. I jakby ta cała reszta miała do zaofiarowania Bogu coś więcej. W duszy Mateusza coś dojrzewało. Myślę, że dojrzewał w nim pokłon, który chciał Bogu złożyć. Bo po latach właśnie on będzie opisywał jak urzeczony w Ewangelii kolejne pokłony składane Jezusowi: od Mędrców z Betlejem po niewiasty przy pustym grobie. W duszy Mateusza coś dojrzewało – dlatego jedno krótkie „Pójdź za mną!” starczyło, by poszedł za Jezusem. Zostawił wszystko. Czy nie to jest miłością? Sprzedać wszystko, co się ma, by kupić jedną perłę, tę najcenniejszą? To właśnie Mateusz zapamiętał przypowieść o perle. I to on zanotował pytanie Piotra: „Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą, cóż więc otrzymamy?” (Mt 19,27). Miłość jest nagrodą za miłość.
Po cóż więc iść do handlarzy prezentami? Czy nie prościej i nie lepiej ofiarować Bogu siebie? Ofiarować miłość przeistoczoną w miłosierdzie? Właśnie tak powiedział Jezus do faryzeuszów gorszących się tym, że jada wspólnie z celnikami i grzesznikami: „Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary”. Być człowiekiem to znaczy należeć do materialnego świata – zatem miłość należącą do świata ducha trzeba przemieniać w miłosierdzie, w dobry czyn. Choćby najmniejszy. I wcale nie musimy być w tym śmieszni. Bo Bóg zna ludzką miarę daru rodzącego się z miłości. Po to stał się człowiekiem.