Obiecanki nie-cacanki (Jr 31,31-34; Ps 51; Hbr 5,7-9; J 12,26; J 12,20-33)
W życiu Narodu Wybranego stało się kiedyś coś bardzo ważnego – Bóg wyprowadził naród Izraela z niewoli, zaprowadził go do ziemi obiecanej. Wydawało by się, że to zmienia całą historię, ma wieczną, niepodważalną wartość – ocalić cały naród, obdarzyć przestrzenią, gdzie może zażywać wolności i pokoju. A jednak naród zawiódł, odszedł, sprzeniewierzył się Bogu. Co czyni Bóg? Przypomina Izraelitom o przymierzu, które zawarł z ich przodkami: „kiedy ująłem ich za rękę, by wyprowadzić z ziemi egipskiej”. I obiecuje im inne przymierze – „Umieszczę swe prawo w głębi ich jestestwa i wypiszę na ich sercu”.
W języku chrześcijańskim Kościół jest drugim Izraelem, ludem Bożym. Przeszłość pokazuje, że i on był przez Boga prowadzony – od rzymskich aren, poprzez różne zawirowania historii, przez krwawy wiek dwudziestowiecznych męczenników, aż do dziś. Żyjąc we współczesnym Kościele – często nie wiemy, co robić – słyszymy różne głosy, czytamy różne gazety, słuchamy różnych kazań… I jest wśród nas wiele sporów, wzajemnych oskarżeń, zwykłej podłości nawet, pogardy wobec tych, których uważamy za gorszych od siebie – tak jakby wiara w Trójjedynego nie wystarczała, jakby jedność była niemożliwa. Skąd wiedzieć, czego naprawdę chce Bóg?
Bóg mówi nam dzisiaj „Oto nadchodzą dni, kiedy (…) nie będą się musieli wzajemnie pouczać jeden mówiąc do drugiego: «Poznajcie Pana!» Wszyscy bowiem od najmniejszego do największego poznają Mnie – wyrocznia Pana, ponieważ odpuszczę im występki, a o grzechach ich nie będę już wspominał”. Kiedy to czytam, myślę, że jest to obietnica także dla nas, polskiego Kościoła pierwszej dekady XXI wieku – choć wydaje się tak nieprawdopodobna, jak im, starszym braciom sprzed wieków. Że Bóg mówi do każdego z nas – od najmniejszego do największego – w ciszy, w sercu. Jeśli klęczymy i chcemy Go słuchać.
Krzycz, nie przestawaj! (Dn 13,41 -62; Ps 23; Ez 33,11; J 8,1 -11)
Zuzanna krzyczy. Woła „donośnym głosem”: że nie jest winna temu, co ją spotkało; że zło ją miażdży. Krzyczy, że ludzie ją opuścili, a sama sobie nie poradzi. Woła do Boga, aby ją ocalił.
Znam takich ludzi jak ona. Zginęli tylko dlatego, że byli Żydami, Cyganami, Polakami…, nie wyznawali obowiązującej ideologii…, poczęli się w nieodpowiednim czasie... Zginęli, choć przyszli tylko pooglądać gołębie, po prostu płynęli promem, mieszkali pod określoną długością geograficzną – znaleźli się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie.
Daniel krzyczy. Woła „donośnym głosem”: napomina, ostrzega, protestuje. Bóg go natchnął, więc staje w obronie niewinnych i słabych. Woła do ludzi, aby byli odpowiedzialni, żąda pomocy.
Człowieku, nie irytuj się! (Lb 21,4-9; Ps 102; J 8,21-30)
Jedna z gier mojego dzieciństwa, powszechnie znany „Chińczyk”, miała na pudełku wypisane hasło „Człowieku, nie irytuj się”. Zasady były proste – rzucając kostką, okrążyć planszę i doprowadzić swoje 4 pionki do bazy szybciej niż przeciwnicy. Ale jak tu się nie irytować, kiedy przed samą metą nijak nie dawało się wyrzucić niezbędnej dwójki, i stałeś w miejscu, choć mijała kolejka za kolejką? Albo kiedy rywal wyrzucał szóstkę za szóstką, a ty same jedynki? Kiedy nam się w życiu nie układa, także tracimy cierpliwość. Najbardziej wtedy, gdy przeciwności losu wydają się takie przypadkowe i pechowo przytrafiają się właśnie nam. To normalne przecież – chcemy być wolni i szczęśliwi.
Zmęczeni pustynią Izraelici także stracili cierpliwość. Wtedy zaatakowały ich węże – tak jak nas atakuje gorycz w sercu, która niszczy także ludzi wokół; narzekanie, które zatruwa całe społeczności; brak nadziei, który zabija. Bóg na prośbę Mojżesza kazał wywyższyć to, co ich niszczyło – kto spojrzał na węża umieszczonego na palu, był ocalony.
Czy nie wydaje nam się to absurdalne? Bóg mógł im kazać pościć, obiecać poprawę, zrobić coś konstruktywnego – coś, co przyniosłoby korzyść wspólnocie. A On kazał im patrzeć na miedzianego węża. Kiedy codzienność wzbudza naszą irytację, a w końcu przytłacza – nakazy Boże także wydają się bezsensowne: klęknąć do pacierza, wyspowiadać się, cierpliwie spełniać obowiązki, przestrzegać wszystkich 10 przykazań. A tu przecież nie ma pracy, dach przecieka, hydraulik znowu nie przyszedł i akurat teraz skręciliśmy kostkę. Wąż na wysokim palu symbolizuje krzyż Chrystusa, dzięki któremu zostajemy uratowani. Jeśli wolno metaforę tę pociągnąć dalej – wszystko, co nas uwiera, nasze powszednie nieszczęścia złączone z krzyżem – mogą nas ocalić.
Heroizm pilnie poszukiwany (Dn 3,14-20.91-92.95; Ps: Dn 3,52.53-54.55-56; J 3,16; J 8,31-42)
Ech, gdzie się podziali dawni bohaterowie? Rycerz w zbroi, który ratował królewnę? Waleczny Longinus, który nie zląkł się strzał, pan Michał, co służbę przedkładał nad osobisty los? Ile razy mówiliśmy sobie – zacisnę zęby, wytrzymam? Będę wstawać rano, nie dam się wciągnąć w kłótnie, nie będę narzekać? I co? I nic.
Skąd wzięli siłę trzej młodzieńcy – Szadrak, Meszak i Abed-Nego – aby wytrwać w służbie Bogu? Aby stanowczo odpowiedzieć Nabuchodonozorowi, nie kłaniać się bożkom – nawet jeśli w ognistym piecu czekałaby śmierć? Czy była to po prostu jedna z tych krańcowych sytuacji – takich jak wojna, zagrożenie życia najbliższych, konieczność obrony najwyższych wartości – w których, jak ufamy, udałoby się nam okazać męstwo?
Co by było, gdyby… – tego nie wiem. Myślę tylko, że być może słusznie nierycerska codzienność każe nam brać pod lupę górnolotne westchnienia, nie ulegać magii przedwyborczych obietnic, nie dać się wziąć na lep wzniosłych i śliskich zapewnień. Bo słowa takie jak „wierność” czy „wytrwałość” nie nazbyt łatwo obracają się w czyn. I jeśli trzeba tu słów – to błagalnej modlitwy. Żeby ci, którzy są dziś w rozpalonym piecu – wytrwali. I żeby kiedyś i mnie się to udało.
Ojciec nieznany (Rdz 17,3-9; Ps 105; Ps 95,8ab; J 8,51-59)
Niezbyt chętnie spłacamy długi naszych przodków. O, żeby tak szlachectwo i splendor dziedziczyć – to jak najbardziej. Ale zobowiązania? Dlatego właśnie nie umiem dziś uciec od tego pytania – czy i moim ojcem jest Abraham? Zawarte z nim przymierze obiecywało mu trwałość rodu, Boską opiekę, potęgę i przestrzeń, w której może się szczęśliwie rozwijać. W zamian za to Abraham brał na siebie – jako głowa rodu – zobowiązanie, obligujące także jego potomków: posłuszeństwa Bogu.
Być dzieckiem Abrahama, jego dziedzicem – to rzec niebagatelna. Oznacza to bowiem przejąć jego dobra i jego zobowiązania. To przyznanie się do bycia pod zwierzchnictwem Boga – świadomość, że od Niego zależy nie tylko nasza potęgą, ale i nasz byt. On bowiem wyznacza miejsce, w którym mamy rosnąć i dojrzewać, On żywi i chroni, nazywa naszą istotę, wyznacza nam cel.
Być dzieckiem Abrahama – przewraca perspektywę dziecka XXI wieku. Wtedy bowiem w samorealizację zostaje wpisana odpowiedzialność za innych, solidarność z braćmi. Obowiązek podkreślania własnej indywidualności okazuje się wcale nie taki oczywisty i nie tak łatwo wtedy uciec od kornego pokłonu.
Być dzieckiem Abrahama znaczy także: rozmawiać z Bogiem. Wysłuchać Jego racji, przekazywać ją dalej, głosić.
Lustereczko, powiedz przecie... (Jr 20,10-13; Ps 18; J 6,63b.68b; J 10,31-42)
Czytamy dziś skargę proroka Jeremiasza, ale nasza uwaga skupia się na osobie Jezusa: „Wszyscy zaprzyjaźnieni ze mną wypatrują mojego upadku: «Może on da się zwieść, tak że go zwyciężymy i wywrzemy swą pomstę na nim!»”. Słowa Jeremiasza można włożyć w usta Jezusa – i brzmią one tak samo przejmująco. Prorok zawsze zapowiada, jest znakiem, a jego osobisty los wskazuje na Boga, odsłania przed współczesnymi jakiś wieczny zamysł. Tak było choćby z Ozeaszem – jego nieudane małżeństwo odzwierciedlało przymierze, które Bóg zawarł z niewiernym Izraelem. Historia życia niektórych ludzi staje się niekiedy metaforą losu innych, całych pokoleń nieraz – tak jak pobyt Narodu Wybranego na pustyni i jego oczekiwanie na wejście do ziemi Obiecanej mówi coś ważnego o Kościele dzisiaj.
Historia lubi się powtarzać. Dlatego – w Wielkim Poście szczególnie – warto uświadomić sobie, że historia Jezusa jest, a przynajmniej może się stać, także moim udziałem. Tak niechętnie myślę o własnej klęsce, o przegranej, o tym, że ktoś wystąpi przeciw mnie, oskarży o zło, złe intencje. Boję się tego. Także dlatego, że wiem: nie zawsze mam czyste ręce, nie zawsze klęska przychodzi z powodu zawiści i złości innych a nie z mojej winy, moich czynów i zaniedbania dobra.
Biblia oferuje nam pewien fenomenalny realizm. Wymieńmy dwie sfery.
Po pierwsze, pokazuje jak w życiu Boga-Człowieka przegląda się, jak w zwierciadle, los każdego z nas. Bądźmy szczerzy – tak na pewno się stanie. Każdego z nas czeka ta ostateczna próba, na naszą miarę – poczucie klęski i opuszczenia, całkowitej samotności, kiedy zło nas przygniata i nie mamy nic na swoją obronę, nie mamy czym się zasłonić. Los Jezusa jest wzorem także w tym sensie, że do tego mamy dążyć – jeżeli ginąć, to dlatego, że kochamy.
Po drugie, Biblia każe sąd zostawić Bogu. Bo tylko On „patrzy na nerki i serce” – to znaczy zna nas do głębi. Czasem to, co innym przychodzi łatwo, my musimy zdobywać z trudem, choć nikt tego nie widzi. I odwrotnie – czasem pochwalane przez innych czyny, dzięki którym zyskaliśmy szacunek i podziw – wykonaliśmy mimochodem, jakby bez własnego udziału. Tylko Bóg może to zważyć i ocenić, dlatego to Jemu trzeba „powierzać swoją sprawę”.
…bo to ważna gra (Ez 37,21-28; Ps: Jr 31,10-12ab; Ez 18,31; J 11,45-57)
Bóg, kiedy przychodzi – oczyszcza. Porządkuje nasze życie, wprowadza weń harmonię. Wskazuje miejsce, w którym mamy się rozwijać. Tak samo jak Izraelitów zjednoczył, uwolnił od grzechów i osadził w ziemi Kanaan. Być może Boże zapewnienia nie brzmią w naszych uszach zbyt rzeczywiście – zbyt wiele razy próbowaliśmy na próżno coś w naszym życiu rozplątać, stanąć mocno na nogach i zbyt często buntowaliśmy się przeciw miejscu, w którym przyszło nam egzystować.
Przymierze, które oferuje nam dzisiaj Bóg jest przymierzem pokoju. To ważne. Niekiedy i nam wydaje się bowiem, że jeśli ktoś chce porządkować nasze życie – coś nam narzuca, zniewala, skazuje na robienie tego i tamtego, bycie tam i tam. Bóg jednak nie zwalnia nas z odpowiedzialności, nie potrzebuje robotów. Tak jak obiecał Izraelitom, że ich rozmnoży i uświęci, tak i nam obiecuje rozwój i pełnię.
Gra tutaj toczy się o wiarę. To ważne – czy wierzę, że jeśli „żyć będę według Bożych praw, i Boże przykazania zachowywać będę i wypełniać”, wtedy otrzymam to właśnie: pokój, wyzwolenie, rozwój? Czy modląc się codziennie, świętując niedzielę, odrzucając tarota i reinkarnację, przebaczając krzywdzicielowi, szukając zgody – zyskuję czy tracę? Krępuje mnie to czy wyzwala?