Siedem homilii
ks. Jarosław Międzybrodzki
Był to pewnie najtrudniejszy tydzień w życiu Tomasza. Z jednej strony rozentuzjazmowani apostołowie, którzy z wypiekami na twarzy opowiadają, jak zobaczyli Zmartwychwstałego, a z drugiej strony jego myśli, które nie pozwalają mu uwierzyć. Pewnie próbował jakoś dać wiarę w te opowieści o Zmartwychwstaniu, ale od razu w głowie pojawiały się myśli: „to przecież niemożliwe; pewnie im się wydawało, mieli halucynacje, tak bardzo tęsknią za Mistrzem, że Go zobaczyli…”. Nie zdziwiłbym się, gdyby się pokłócił z resztą apostołów. Skoro Tomasz nie chce uwierzyć w oczywiste fakty, to trzeba go określić odpowiednim epitetem: „niedowiarek”, „zaprzaniec”, „chłodny intelektualista”, a może „głupiec”. I pewnie apostoł nie pozostał bierny: „nawiedzeni”, „marzyciele”, „ulegający emocjom”, „mają objawienia”. A każdy z takich epitetów ranił gdzieś głęboko. Bo przecież w głębi serca chciał uwierzyć tak jak oni, a nie potrafił! Chciał… ale im bardziej pragnął tym, intensywniej pracował jego umysł i znajdował kolejne argumenty, które aż nadto, w sposób oczywisty negowały możliwość zmartwychwstania. I tak w kółko, ciągle na nowo, godzina w godzinę, dzień w dzień, przez siedem dni!
A teraz Tomasz klęczy przed zmartwychwstałym Chrystusem, dotyka Go swoimi rękami i doświadcza czegoś najtrudniejszego w swoim życiu, a zarazem najbardziej wyzwalającego. Być może tutaj jest punkt styczności ze Świętem Miłosierdzia, które od paru lat obchodzimy w tę właśnie niedzielę. Ewangelia o Tomaszu ma swoje miejsce w II Niedzielę Wielkanocą już od wieków. Przez siostrę Faustynę dowiedzieliśmy się, że wolą Jezusa jest Święto Miłosierdzia właśnie w tę niedzielę. Jakby to było trochę wskazanie: „ta niedziela mówi o Moim miłosierdziu”.
Patrząc na Tomasza, możemy opisać doświadczenie miłosierdzia jako spotkanie z Jezusem, które oczyszcza, uwalnia i stwarza na nowo. Tomasz nagle widzi cały bezsens, absurdalność swojego myślenia. Te wszystkie niepodważalne argumenty stają się tak puste i śmieszne, że aż wstyd o nich pomyśleć. Samo wspomnienie o nich do głębi przenika bólem. A już myśl, że chciał wsadzać paluchy w rany Jezusa, napawa wstrętem do samego siebie. Być może trzeba czegoś takiego doświadczyć, aby otworzyć się na Boże miłosierdzie. Takiego spotkania z Jezusem, w którym widzimy nasze postępowanie jako zupełnie niedorzeczne. Na wspomnienie tych niby mądrych argumentów, jakie mieliśmy dla uzasadnienia grzechu, własnej pychy, egoizmu, wątpliwości, niewiary, robi nam się gorąco ze wstydu. Jest już tylko On w całej swojej oczywistości. „Pan mój i Bóg mój” i mój wstyd, ból, żal, ale taki, który oczyszcza. Wtedy serce jest gotowe przyjąć płomień Bożego miłosierdzia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |