Działanie Boga miało przynieść im – nam – pomyślność, a odkrywamy własną niewiarę.
Po czym poznać gdzie kończy się lenistwo, oziębłość, letniość, a zaczyna przewrotne serce niewiary?
Nie można wiecznie stać w rozkroku między wiarą a niewiarą. Prędzej czy później trzeba wybrać.
Choć nie dziwi nas wcale rozdźwięk między wiarą a niewiarą, to przytłacza brak porozumienia wśród wierzących.
Ewentualna konfrontacja wiary z niewiarą wywołuje lęk bynajmniej nie z powodu braku argumentów. Boimy się ośmieszenia.
Człowiek między wiarą a niewiarą, między nadzieją a rozpaczą, wołający z głębi własnego uwikłania, został usłyszany.
Niewiara człowieka, któremu Bóg „uczynił wielkie rzeczy”, bardzo Go rani. Człowiek zaciąga przed Bogiem winę, którą musi odpokutować.
Jak to dobrze, Panie, że nawet moja własna niewiara, moje błądzenie i upór, nie wyrwały mnie z Twojej ręki.
Skąd w nas, chrześcijanach, tyle niepewności co do bycia wybranymi, umiłowanymi dziećmi Boga; skąd tyle niewiary, że Bóg jest z nami?
Czy umiemy wrócić do tych, którzy byli świadkami naszej słabości, widzieli nasze klęski, błagania, lęk? Czy ci, którzy widzieli naszą niewiarę, zobaczą także naszą wiarę?
Trud nie jest celem sam w sobie, ale stanowi drogę przemiany mentalności świata w mentalność ewangeliczną.