Zmarznięty Jezus w zimnym kościele
Pamiętam moje pierwsze roraty z tak banalnego powodu, że zastanawiałem się czy w ogóle ma to jakiś sens, by się tym podzielić. Z pewnością lepiej się czyta o niesamowitych przeżyciach unoszących z zachwytem w górę, bo wtedy ma się większą nadzieję, że świat jest pełen ukrytych świętych, a więc nie jest na nim tak „samotnie” i źle. A krzykliwe zło, to nie tylko pięknie i kolorowo wymalowane straszydło, lecz najprawdziwszy świat duchowych manowców. Wobec tego czy nie lepiej jest szukać tego co w górze – choć mając na uwadze to, że szkoda czasu na poświęcanie go temu, co nie jest budujące i co nie daje nadziei. Choć zawsze mnie zastanawiało, że demon się ukrywa, a wszyscy którzy mu ulegają starają się za wszelką cenę, trafiać na pierwsze strony gazet.
Ale, powracając do tych pierwszych moich rorat, na które zaprowadziła mnie babcia, to było tak. Już znacznie wcześniej słuchałem czytanych przez nią przeróżnych opowiadań na ten temat, i wspomnień z jej dzieciństwa, które były dla niej i dla mnie podróżą w czasie. Moja babcia, by uczestniczyć w roratach, musiała przejść niezły kawał drogi. Czasami jak napadał śnieg, to nie było to takie proste, bo zaspy sięgały dzieciom do kolan, po pas – różnie. Ale mnie się to bardzo podobało – i sam chciałbym iść wiele kilometrów w takich zaspach przy gęsto padającym śniegu.
Miejscowość w której mieszkała, a było to na terenach kresów wschodnich, była zamieszkiwana przez bardzo religijnych ludzi. To też wszystkie dzieci, niektóre pod opieką rodziców maszerowały na roraty, zaopatrzone w kolorowe i wspaniałe zrobione przez siebie latarenki, które dodawały tym pochodom uroku.
Ja słuchałem tego z zamkniętymi oczami, ale nie do końca, bo widziałem to wszystko doskonale. Od czasu do czasu wypytywałem się o brakujące szczegóły bym mógł uczestniczyć wraz z babcią w jej opowieściach całą swoja duszą i sercem tak, jak ona. Mogłem jej słuchać o każdej porze dnia i nocy.
Nie mogłem się doczekać, kiedy w końcu pójdziemy na roraty do naszego Kościoła, choć wiedziałem, że nie dzieli mnie od niego aż tak wielki kawał drogi, zasypany po pas śniegiem, jak i nie będą mi towarzyszyły, zaspane granatowe tajemnicze góry, w białych śnieżnych kołnierzach, ukrywające od wieków w swym wnętrzu śpiących rycerzy.
Moje roraty zaczynały się o 6.00 i też budziły wschód słońca, więc była to faktycznie noc, a na niebie, zmęczone całonocnym czuwaniem gwiazdy, mrugały przyjaźnie do wszystkich rozbudzonych dzieci i do mnie – a ja im odmrugiwałem uśmiechem. Różnokolorowe latarenki też po swojemu mrugały, tworząc nastrój i uczestnictwo w porannym rozbudzającym nas wszystkich idących na roraty, świetlnym koncercie, jak preludium zapowiadało wielki koncert i niesamowite przeżycie. Tak to wtedy czułem i tak pamiętam.
Weszliśmy do ciemnego Kościoła. Jedynie światło z naszych latarenek rzucało po ścianach różnokształtne cienie, ukazując tajemniczy, równoległy świat duchów, zamieszkujących za ołtarzem, na chórze i we wszystkich kątach kościoła, zbudzonych gwarnym porannym wtargnięciem takiej gromady dzieciaków. Pamiętam, że trzymałem się mocno ręki mojej babci, by przypadkiem jej nie zgubić i za nic w świecie nie chciałem usiąść bez niej, w ławkach dla dzieci.
Archanioł Boży Gabryjel ....... do dzisiaj uwielbiam tę pieśń, która jak klucz otwiera mi beztroską przeszłość, w której najukochańsza na świecie moja babcia wprowadzała mnie, w niesamowite czarodziejskie i pełne wspaniałości miejsca. Tak też dobrnęliśmy do ławki dla dorosłych, a ja usiadłem na jej kolanach, by lepiej móc widzieć to, co teraz rozświetliło się, zapalonymi w kościele światłami.
W bocznej części kościoła, ale blisko głównego ołtarza, dostrzegłem wielkie schody. Z dołu szerokie, a im bliżej żłóbka, który znajdował się bardzo wysoko w górze, coraz węższe. Zacząłem już pytać czy są to schody do nieba, ale w tym samym czasie ksiądz przyniósł małego Jezuska i położył Go na pierwszym stopniu.
Stanąłem na klęczniku by lepiej widzieć. Choć mały Jezusek był dobrze oświetlony reflektorem, to mnie interesowało coś zupełnie innego. Na cały głos zapytałem babci czy Jezuskowi nie jest zimno, bo dodałem, On jest nieubrany. Nie mogłem pojąć dlaczego On, mały Bóg, leży bez ubrania, w takim zimnym miejscu, pełnym ludzi niereagujących na to, że Mu jest zimno. Prosiłem babcię, byśmy szybko poszli do domu i przynieśli Mu poduszkę i koce, albo wielki kudłaty kożuch, mojego nieżyjącego już dziadka – bo jeśli tego nie zrobimy, to ten mały Jezusek zamarznie.
Do końca Mszy św. nie mogłem się na niczym innym skupić. Po skończeniu rorat babcia zaprowadziła mnie pod te wielkie schody i tłumaczyła, że ten Jezusek jest z gipsu i nie jest Mu zimno. Podszedłem do niego – tej figurki, i dotknąłem go, by się przekonać czy faktycznie tak jest, jak babcia mówiła, a w tym czasie z zakrystii wyszedł ksiądz i zatrzymał się przy babci. Po chwili podszedł do mnie, mocno mnie przytulił do siebie, i pocałował w czoło.
Jak wracaliśmy do domu, to już nie było tak tajemniczo i moja latarenka pomimo, że świeciła, nie była tak jak wcześniej, rozbawiona wieloma kolorami. Wszystko wróciło do normy, ale ja nie czułem się już tak szczęśliwy jak wcześniej. Szedłem milczący i nieco zawiedziony, a może nawet rozgoryczony.
Wprawdzie babcia wytłumaczyła mi dlaczego „na pamiątkę” tamtych zdarzeń stawia się różne figury w kościele i po co, tak się robi. Pokazywała mi zdjęcia moich rodziców, tata jak był jeszcze mały i moje, tłumacząc, że robi się je na pamiątkę dlatego, by nie zapomnieć ważnych dni w naszym życiu, by często do nich wracać budując przyszłość. Wprawdzie jakoś to zrozumiałem – ale nie potrafiłem się pogodzić z tym, że w zimnym kościele leżał mały zmarznięty Jezus.
Lars