W dzienniczku Jasia Meli, zamieszczonym w książce Marka Kamińskiego „Razem na biegun”, pod datą 23 grudnia 2003 r., znajduje się krótki wpis. „Dzisiaj się nie wyspałem, ponieważ poszedłem na 6:30 do kościoła na roraty. Na dworze jest pełno śniegu, a temperatura nie przekracza zera.” Czytając tę notatkę nasuwa się refleksja. Te roraty musiały być czymś ważnym, skoro znalazły się również w programie przygotowań do wyprawy na biegun.
Wielu z was, odwiedzających serwis „Liturgia”, przeżyło kiedyś lub przeżyje w tym roku takie „ważne roraty”. Coś, co w sposób trwały naznaczyło lub naznaczy Wasze życie. Błysk światła, przywracającego nadzieję. Słowo pociechy i umocnienia. Czy po prostu piękna liturgia. Napiszcie o tym i przyślijcie na adres: liturgia@wiara.pl Te strony czekają na Wasze świadectwa.Jezu, przyjdź również do mnie!Roraty... Jeszcze wtedy nie bardzo wiedziałam, co to słowo oznacza. Wiedziałam jedynie, że oczekujemy Zbawiciela. I jeszcze pani katechetka powierzyła nam ważne zadanie - każdy ma zrobić piękny lampion i przyjść z nim do kościoła.
Wreszcie nadszedł ten długo oczekiwany wieczór (bo w mojej parafii Roraty były wieczorem). Szliśmy więc wszyscy nocą (tak się nam wówczas wydawało) z misternie wykonanymi lampionami.
Były przeróżne: ze świeczką w środku (dla tych rozsądniejszych raczej), z żaróweczką i płaską bateryjką (na te nie trzeba było tak uważać) i te, które sprytni tatusiowie zamontowali w tajemniczy dla nas sposób na latarkach - ale wszystkie piękne, niepowtarzalne.
Szczególny moment następował jednak w kościele, kiedy w mroku - tylko przy świetle naszych lampionów -wchodziliśmy do świątyni. Jak straszne wydawały nam się ciemności, te, o których śpiewaliśmy "...świat przez grzechy nieszczęśliwy wołał w nocy głębokiej..." Jak bardzo czuliśmy ogrom naszych dziecięcych grzechów, które "zamkły bramy zbawienia".
A Zbawiciel był jeszcze tak daleko... Codziennie Dzieciątko zbliżało się o 1 szczebel drabiny łączącej Niebo ze żłóbkiem - tak obrazowo było to przedstawione w naszym kościele.
Jeśli już mowa o Dzieciątku, to muszę wspomnieć, że również codziennie każdy obecny na Roratach miał szansę wziąć Pana Jezusa do siebie, do domu. Najpierw składaliśmy na tacy karteczki z imieniem i nazwiskiem, a później ksiądz losował jedną, a my przeżywaliśmy kolejny wybuch nadziei - może tym razem to będę ja... Cóż, dzisiaj nie...nie udało się...
Ale nadzieja nie umierała - jutro przecież nadchodziła kolejna szansa. Aż pewnego dnia ksiądz wyczytał imię mojego sąsiada - ministranta. Ale szczęściarz!!! Jakże mu wtedy zazdrościliśmy... Jednak była to, że się ośmielę tak wyrazić, błogosławiona zazdrość, bo każdy chyba modlił się wtedy w swym sercu: Jezu, przyjdź również do mnie!
Każdy, do kogo trafiło Dzieciątko, wydawał się kimś wyróżnionym, wyjątkowym i ważnym, gdy niósł niemal 50 centymetrową figurkę Jezuska na aksamitnej czerwonej poduszce, pośród tłumu rozbrykanych dzieci wracających z kościoła do domów.
Tak to każdy z nas (ja i moi rówieśnicy) przeżywał to oczekiwanie na Sprawiedliwego, którego miały wylać chmury. Jeszcze czuję, jak wraz z Maryją lękaliśmy się w czasie Zwiastowania, ale i jak to wraz z Nią mówiliśmy Bogu przez Archanioła Gabriela swoje własne "Fiat", czekając niecierpliwie, aż zabrzmi tak długo oczekiwane "Gloria in excelsis Deo".
Owieczka