Są tacy między nami. Naprawdę. I chcą się podzielić z nami swoim doświadczeniem Boga i drogi do Niego. Ty też możesz. Jeśli chcesz, napisz
Wtorek, 1 grudnia
Ataner 155
Skłamałabym twierdząc, że żyłam bez Boga - nie ma takiej możliwości, ON był zawsze. Ukryty, utajony? Jak kto woli. Na pewno były lata bez kościoła, bez sakramentów, bez modlitwy (wyjątek te chwile zagrożeń, zwątpień i te modlitwy, także wątpliwej jakości tak na wszelki wypadek, gdyby się jednak okazało przez przypadek, że ON jest).
Bardzo długo funkcjonował we mnie taki dziecinny obraz Boga - Bóg Stwórca świata i człowieka - Bóg Jezus ,umęczony, zmarły na krzyżu i zmartwychwstały - choć to zmartwychwstanie nigdy dla mnie takie oczywiste nie było. Bóg ,surowy Ojciec, starotestamentowy masochista, mój totalny strach przed takim Bogiem (jak i przed własnym ojcem). Gdzieś po drodze epizod z zakonem sióstr zmartwychwstanek
(przypadek?), a potem decyzja - może to była Jego próba dla mnie? Jeden wieczór w którym przekreśliłam przyszłość siostry zakonnej, na rzecz świata - ładnie brzmi - ładnie nie było.
Toksyczny związek. niemal uzależnienie - widziałam zło, czułam zło i wtapiałam się we zło. Ono miało swój smak, swój urok i swoją siłę - a przede wszystkim było dla mnie nowością, którą odkrywałam aż do
przesytu – zabawy. Alkohol, przygodny seks z nie pamiętaniem imion, twarzy, ot takie odwrócenie ról - ja zaliczałam, ja wybierałam, ja zdobywałam...przyszłość? - Młodość nie zajmuje się bzdetami.
Małżeństwo... tak, ono zdecydowanie zmieniło moje życie. Zamiast szaleństw trud, szarość codzienności, dzieci, nieporozumienia (niemal wojny) z rodzicami, alkoholizm ojca, nieumiejętność wychowywania
dzieci, trudności z pracą męża - to wszystko wchodziło bardzo mocno w moje małżeństwo, rozpychało je, oddalało nas od siebie. Po 10 latach "przykładnego małżeństwa" powrót (czy raczej ucieczka) w to co
znane. Pierwsza zdrada małżeńska, która pociągnęła za sobą kolejne (nic ważnego, nic na dłużej, tak na raz, raz ten ,raz inny. Imiona? Też nie pamiętam. Po co?) Potem zdrada męża, w końcu zdrada mojej
przyjaciółki - owszem odegrałam się ,kilka lat później - z jej mężem. Zaczęły się choroby, wypadki dzieci - czy to był Jego znak? Być może, ale nie zauważony - miałam bardziej żal do dzieci, że takie mało odporne (nienawidzę szpitali).
I najtrudniejsze dla mnie lata, gdy mąż na wskutek kłamstw, przekrętów, trafił do ZK. Zostałam z małymi dziećmi - i byłam już nikim, zerem. Dla rodziców, rodziny, znajomych. Ten czas na pewno był potrzebny mężowi, czas na przemyślenia ,postanowienia, zmiany - zmienił się, a za jakiś czas wyjechał za granicę. I znowu zostałam sama z dziećmi i kolejną ciążą. Już naprawdę oprócz dzieci nie mając nikogo bliskiego, mając awantury z pijącym ojcem, ciągłe zgrzyty z mamą (najczęściej chodziło o dzieci),wysłuchując moralizatorstwa siostry i szwagra (przeważnie o moim przegranym i bezwartościowym życiu) - czas w którym odebrano mi prawo nawet do uśmiechu "bo nikt normalny w moim położeniu, nie ma prawa się uśmiechać i być z czegokolwiek zadowolony, bo mam być wdzięczna rodzicom, że pozwalają mi i moim bachorom u nich mieszkać, że szkoda że moje dzieci to nie króliki bo można by je było potopić, bo szkoda że żyję, bo nikt nie może na mnie patrzeć. Jawna nienawiść ojca, przekleństwa, próby pobicia, strach o życie syna którego w sobie nosiłam - i to chyba był czas gdy wróciła modlitwa - bardzo źle znosiłam ciążę, bóle które uniemożliwiały mi sen, ani zaprowadzanie dzieci do przedszkola, skierowanie do szpitala (na który nie mogłam sobie pozwolić) i modlitwa, ale nie kościół. Syn urodził się z wadą serca, 2 tygodnie które spędziłam w szpitalu - w tym czasie mąż przyjechał na 2 tygodnie urlopu i był z dziećmi, gdy my wróciliśmy ze szpitala, on następnego dnia wylatywał. Kolejne ciężkie dni i noce (mały miał kolkę) noce nie przespane, dnie w ciągłym ruchu przy starszych, straciłam poczucie czasu, nie raz traciłam przytomność, ale i to minęło, wracały we mnie siły. wracała chęć do życia - i wciąż była modlitwa.
Wydaje mi się, że to tak musiało być. Skoro żadne inne znaki na mnie działały - to właśnie w ten sposób Pan Bóg musiał do mnie dotrzeć. Uderzając w to co było we mnie najsłabsze, czego brakowało mi
najbardziej. Uderzył w moje człowieczeństwo i w kobietę (nie w "szmatę", bo ja już sama o sobie ,nie potrafiłam inaczej, ale w kobietę). Zmiany w kościele - nowy proboszcz, nowy wikary-żaden nie wzbudził mojej sympatii. Córka przygotowywała się do I Komunii. Ksiądz wymyślił bzdurne spotkania co niedziele po mszy dla dzieci i rodziców. Niejako zmusił mnie tym, żebym przychodziła do kościoła, a ja się tam dobrze nie czułam. Miałam uczucie, jakbym nie miała prawa tam przychodzić i przebywać. Czytania, kazania - one mną "poniewierały", pokazywały moją inność? Mój brud i niegodność mojej osoby w tym miejscu. Niedziela była dla mnie złem, a msza najgorszą pokutą.
Ale zapamiętałam jedno z kazań wikarego. O tym po co jest ksiądz, dla kogo jest ksiądz, że nie tylko Msza, że nie tylko Eucharystia, że nie tylko spowiedź i pozdrowienie na ulicy. Ale że i rozmowa, porada, wsparcie duchowe, pomoc w rozwiązaniu problemu - i ja się wtedy bardzo mocno uczepiłam tego kazania.
Kilka miesięcy, poznawanie nowych księży, spięcia z proboszczem, czasem ostra wymiana zdań (on jakoś miał wiecznie problem z moim dzieckiem i niestety on przygotowywał tę klasę i do Komunii i uczył w niej religii) - i tego już było dla mnie za dużo. Dopóki czyjaś niechęć była skierowana na mnie,to ja to umiałam przetrawić, przyjąć. Ale gdy chodziło o dzieci, wpadałam we wściekłość.
W jakiś jeden wieczór..(to chyba musiał być wyjątkowy wieczór samotności, że się na to zdecydowałam), napisałam list. Kilka zdań, kilka pytań, podpisałam numerem telefonu komórkowego, zaadresowałam i
następnego dnia wysłałam. Czas wakacji, wiec odpowiedź przyszła po około miesiącu. Szłam na to spotkanie, nie wiedząc po co idę, nie wiedząc czego oczekuję, o co mi chodzi. Ja chyba po prostu potrzebowałam, żeby ktoś był obok mnie, żeby ktoś się do mnie normalnie odezwał, zauważył moje istnienie - naprawdę nie wiem po co.
Te rozmowy nie przynosiły ulgi. Ale czy ja jej szukałam? (Zaskoczył mnie wiadomościami o mnie, mojej rodzinie, dzieciach - a przecież ja z nim nigdy wcześniej nie rozmawiałam. "Tak myślałem ,że to ty"). Kiedy zamiast na księdza zaczęłam patrzeć na mężczyznę? - na faceta, który chciał(?) ze mną rozmawiać, nie oceniał, nie krzyczał, nie przeklinał, a nawet się uśmiechał. Wymienialiśmy smsy - moja natarczywość, niecierpliwość, fascynacja? Wszystko razem doprowadziło do przerwania kontaktu - a ja nie rozumiałam tej decyzji. Nie rozumiałam chłodu, szorstkich słów, miałam mnóstwo pytań o wiarę, kościół, Boga - a on mi nie wierzył. "Nie wiem czego szukasz, ale na pewno nie Boga. Nie mamy o czym rozmawiać". Tak, chciałam go "mieć" na każde pytanie, każdą wątpliwość - może on zauważył to, co ja odkryłam dużo później - miłość? Do dzisiaj nie potrafię sobie samej odpowiedzieć, czy to była miłość, czy tylko odpowiedź uczuć, na czyjąś otwartą dłoń?
Spowiedź, po długim czasie. Długa spowiedź, która dopełniła czarę goryczy. To, co zrobił, co powiedział (owszem, może zasłużyłam). Spowiedź, która jak patrzę teraz po latach, była kolejnym błogosławieństwem, nauką dobrej spowiedzi - wtedy i przez kilka następnych lat, wywoływała we mnie złość, poniżenie. Takie rozdeptanie robaka. Czułam się i poniżona i oszukana, i zlekceważona. A przecież mu zaufałam, przecież jako ksiądz POWINIEN zachować się inaczej. Przecież był księdzem, a nie pierwszym lepszym kimś z ulicy, który usiadł w konfesjonale.
To był bardzo głupi okres w moim życiu, ale to był też czas poszukiwań i pytań. To był czas nienawiści do Jezusa i o Jezusa.
- KIM ty jesteś? Jaka jest w Tobie siła? Co ty robisz z ludźmi, że dla ciebie głupieją? Że dla ciebie rezygnują z rodziny, z dzieci, kobiety, seksu, przyjemności. Co w Tobie tak pociąga, że nikt inny nie jest ważny?Była miłość i nienawiść. Wiedziałam gdzie uderzyć, znałam jego słabe punkty. ON był jego słabym punktem. I bardzo często przez sms w NIEGO uderzałam. I wtedy ksiądz reagował. Ze złością w słowach, ale reagował. Tych pytań we mnie było już tak wiele, że domagały się odpowiedzi. Wtedy nadszedł czas Internetu - na początek wątek religijny na miejscowym forum. Jak się okazało, ten ksiądz też tam pisał. Z czasem odkryłam portal wiara.pl i czat. Początki, gdy udawało mi się utrzymać najdłużej 15 minut, a potem ban - oj długo to trwało. Potem blog, komentarze ludzi. Potem książki, artykuły… i tak nie wiadomo dokładnie kiedy Jezus mnie złapał za rękę i zdecydowanie pociągnął za sobą. Regularne msze, miesiące różańcowe, każdy czwartek w intencji księdza (i w intencji chorej miłości, żeby ON coś z tym zrobił, bo jest źle). Każda sobota w intencji mojego ojca - i wcale nie o to, żeby dał mi spokój. Zrobiło mi się go żal, że być może traci szansę na zbawienie? Na pokój? Że jest jaki jest i może nie do końca z własnej winy, żeby przestał pić, żeby zdążył pokochać i dał szanse na pokochanie przez bliskich.
Wypadek ojca. paraliż, długotrwała rehabilitacja (jego przymusowy odwyk). Przeniesienie księdza na inną, dość odległą parafię - czyż to nie były odpowiedzi?
Postanowiłam wrócić na pielgrzymi szlak. Dwie intencje - o oczyszczenie uczuć i możliwość zadośćuczynienia za wszelkie zło którego ten ksiądz przeze mnie doświadczył. I o wskazanie kierunku w jakim powinno iść moje życie.Na pielgrzymce spotkałam tego księdza, chwila rozmowy, podanie ręki. Niecały rok później (dość nagły i nieoczekiwany) wyjazd z dziećmi do męża.
Nowy język, nowe państwo, nowe miejsce, nowe realia i ogromny strach we mnie. Boże, ale po co ja tu? Ani rodziny, ani znajomych, ani kościoła. Pozbywasz się mnie? Wyrzucasz poza kościół? Dopiero do ciebie wróciłam, dopiero Cię poznaję, próbuję Cie odgadnąć, a TY? Co robisz? A ON działa poprzez ludzi - przynajmniej w moim przypadku - postawił mi na drodze jednego księdza, który poprzez swoją postawę. poprzez moje uczucie, poprzez moje zaślepienie człowiekiem nieoczekiwanie zaprowadził mnie wprost w JEGO dłonie - teraz stawia mi kapłana o jakiego długo się modliłam. Przyjaciela, spowiednika, powiernika – kogoś, dzięki komu moja wiara nabiera kształtu, mocy. Często się łapię, że myślę o nim jak o ojcu. Wspólne święta, czasem obiad, często długie rozmowy przy kawie, czasem pomoc finansowa, on nam pokazał okolice, pomógł w znalezieniu szkół dla dzieci, pokazał stolicę, zafundował mojej córce ferie w Polsce. Po prostu jest.
A nasze życie tutaj, nadal takie chwiejne, mało stabilne. 4. letnia rozłąka z mężem zrobiła swoje. Dwa lata tutaj które bardzo nas zmieniły - i to też duży wpływ księdza. Jego umiejętność złapania kontaktu z nami, rozmowy z dziećmi, a przede wszystkim rozmowy o Bogu, o przyjmowaniu Jego łask - człowiek który ma w sobie tyle pokory (w przyjmowaniu własnej choroby, w godzeniu się z ograniczeniami) i tyle ciepła, spokoju, rozwagi i siły - którą czerpie z modlitwy, z rozmowy, z przebywania z Bogiem. Obserwowanie go w codzienności, w rozmowach z ludźmi, w "bliskości" w którą pozwolił mi wejść, w książkach które co raz podbieram z jego biblioteki, w spowiedzi, w tym wszystkim uczę się funkcjonować jako nowa JA. Już wiem, że człowiek ma do przejścia trudną i żmudną drogę, zwaną życiem. Już wiem, że upadki są też potrzebne i nie zawsze są one wynikiem złej woli i grzechu. Już wiem że Bóg mnie kocha, zawsze kochał i kochać nie przestanie. Już wiem, że nie pozwoli mi upaść za nisko, ani odejść za daleko - wiem, że obdarza mnie wszystkim co jest mi do życia i do zbawienia potrzebne. Wiem też, że ślepa ufność i zawierzenie nie trafia w nicość, ale w osobową obecność Boga - który JEST.
Codziennie poznaje i uczę się GO na nowo, codziennie uznaje swoją słabość, czasem uczę się przyjmować to czym mnie obdarza. Wbrew sobie, czasem wbrew swoim uczuciom i myślom, wbrew wydarzeniom, wbrew widocznej i niemal namacalnej klęski... mówię "WOLA TWOJA". I ON tę wolę objawia. Jeśli nie potrafię czegoś przyjąć, ON pokazuje mi sens tej sytuacji.
Bardzo wiele we mnie wątpliwości, bardzo wiele widzę w sobie i zła, i lenistwa, i głupoty, i pychy, i ogrom pracy. Ale przecież to ,że chcę, że szukam, że próbuję, moja modlitwa i rozmowa z NIM - przecież to jest
Jego, i od Niego. To nie ja idę do Niego - ale ON pochyla się nade mną. A skoro to robi, to znaczy że mnie CHCE - teraz tylko moje codzienne TAK… Przecież nic innego nie mogę MU dać.