Są tacy między nami. Naprawdę. I chcą się podzielić z nami swoim doświadczeniem Boga i drogi do Niego. Ty też możesz. Jeśli chcesz, napisz
Poniedziałek, 30 listopada
MartuśKa.
Zawsze myślałam, że jestem wierząca.
Wychowałam się w rodzinie katolickiej, ale do kościoła chodziłam albo sama, albo z dziadkami, bo rodzice do kościoła zbyt często nie chodzili. Liberalni są w kwestii wiary. Nawet nie widzieli nic złego w tym, że 8-9 letnie dziecko częstują piwem. Papierosa też pozwolili mi zapalić dość wcześnie, ale szybko przekonałam się, że mi nie smakuje, więc pierwszy był także ostatnim. Piwem i winami domowej produkcji rodzice i babcia częstowali mnie od czasu do czasu, a nieraz bardzo byli zdziwieni, że ja nie chcę się napić (miałam 12-15 lat) razem z nimi. Pamiętam, że piłam alkohol jeszcze w dzień przed swoim bierzmowaniem. Na pozostałe lata do ukończenia pełnoletniości podpisałam przyrzeczenie, że nie będę pić i palić i żadnych innych używek brać. Chyba właśnie od bierzmowania zaczęła się moja trudna droga do nawrócenia. Był to też czas zmiany szkoły – z gimnazjum na liceum.
Niby byłam wierząca, ale w tym, że w niedzielę nie szłam czasem do kościoła „z ważnych” powodów, nie widziałam nic złego. Od czasu do czasu chodziłam do spowiedzi, ale tak naprawdę nic się nie zmieniało. Moje spowiedzi wszystkie były takie same. Te same formułki, te same grzechy, czasem pokuta ta sama, nawet nigdy nie miałam potrzeby, żeby zrobić porządnie rachunek sumienia. Moje sumienie było zafałszowane.
W liceum trafiłam do klasy, gdzie większość osób deklarowała się jako wierzący. Zaczęły się Olimpiady Teologiczne i Konkursy Biblijne. Nawet udało mi się dotrzeć do finału. W pierwszej klasie jedna z koleżanek powiedziała mi, że wybiera się w ferie na rekolekcje do sióstr. Nie miałam nic zaplanowane na ten czas. Pomyślałam: „Czemu nie? To może być ciekawe doświadczenie.” Było bardzo ciekawie. Tam zobaczyłam, jak można modlić się naprawdę, nie tylko „klepać paciorki”, ale modlić się prawdziwie, sercem, całym sobą, każdym gestem, słowem, czynem. Później były kolejne rekolekcje, pielgrzymki, LEDNICA, wyjazdy do Wołczyna itd.
Był lipiec 2005. Już nie za namową koleżanki, ale z własnej woli po raz kolejny wybrałam się na rekolekcje do sióstr. Była nas całkiem spora grupa, ponad 20 osób, same dziewczyny, dwie siostry zakonne i o. Sebastian – nasz duchowy opiekun. To był naprawdę przełomowy czas. Każdego dnia była wspólna jutrznia, Msza, medytacja, rozmowy, adoracja Pana Jezusa, czas na spowiedź. O. Seba zachęcał do spowiedzi. Mówił, żeby się nie bać, że zawsze można podejść do niego i poprosić. Ale ja się bałam i to bardzo. W ciągu tych dni uświadomiłam sobie, ile zła jest jeszcze we mnie i jak bardzo mi z tym źle, ale strach był zbyt duży. Wróciłam z rekolekcji bardzo zdołowana, że nie miałam odwagi by się wyspowiadać.
W sierpniu tego samego roku wyruszyłam na pielgrzymi szlak. Było ciężko. Już pierwszego dnia miałam problem żeby dojść do końca. Prawie pół pielgrzymki przejechałam w aucie. Tam poznałam ks. Marka, który też nie mógł iść z powodu zerwanego ścięgna. Dużo rozmawialiśmy, ale jakoś nie miałam odwagi zapytać o spowiedź. Wymieniliśmy się numerami telefonów. Czasem pisaliśmy SMS-y. Po paru tygodniach takiego pisania odważyłam się napisać w SMS-ie, że chciałabym pogadać i poprosiłam o spowiedź. To był początek mojej drogi nawrócenia. Później miałam jeszcze spowiedź z całego życia. Jakoś wszystko się zaczęło wyjaśniać, powoli odnajdywałam na nowo drogę do Boga. Chodziłam do kościoła 2-3 razy w tygodniu, do spowiedzi co miesiąc. Zostałam lektorką w parafii. Byłam szczęśliwa, że mogę w jakiś sposób służyć Bogu.
Dwa lata temu wyjechałam na studia. Pierwszy rok był bardzo trudny. Byłam sama, nie miałam tam żadnych znajomych. Nie trafiłam do żadnej wspólnoty. Wprawdzie chodziłam co tydzień na Eucharystie, ale brakowało mi czasami zaangażowania.
W drugim roku studiów dowiedziałam się że bracia kapucyni w mieście, w którym studiowałam otwierają duszpasterstwo akademickie. Znałam kapucynów już wcześniej, więc nie wahałam się ani chwili. Poszłam na pierwszą Mszę, pierwsze spotkanie i zostałam. Nawet byłam jakiś czas szefem (ale oczywiście duszpasterza też mieliśmy). Wyjeżdżaliśmy wspólnie na rekolekcje, na wycieczki. Jednym słowem zawsze się działo coś ciekawego. Byłam w siódmym niebie. Po pół roku nasz duszpasterz akademicki wyjechał do USA. Nie byłam z tego powodu zadowolona. Duszpasterz, który opiekował się nami w zastępstwie nie był już taki fajny. Z tygodnia na tydzień coraz rzadziej pojawiałam się na spotkaniach, ale do wakacji jakoś dotrwałam.
Nic nie wskazywało, że to będą przełomowe wakacje. Moje życie przewróciło się o 180 stopni. Byłam w Wołczynie, a później na pieszej pielgrzymce. Moja babcia w zeszłym roku miała operację usunięcia guza mózgu. Nie było z nią dobrze. Postanowiłam więc w tym roku, że na pielgrzymkę pójdę z intencją o zdrowie dla niej. Wróciłam z pielgrzymki, a dwa dni później dowiedziałam się, że babcia zmarła. Byłam zła na Boga. Dlaczego mnie nie wysłuchał? Dlaczego pozwolił, żeby odeszła. Jej śmierć była dla mnie szokiem. Do tego jeszcze nikt nie potrafił uszanować tego, że chciałabym się jakoś oswoić z tym faktem. Nagle rozdzwaniały się telefony, że ktoś coś ode mnie potrzebuje. Nie miałam siły tłumaczyć, że nie dam rady w najbliższym czasie.
Wyjechałam na kolejny rok na studia. Najpierw przez chorobę, później z buntu przestałam chodzić do kościoła. Chciałam zapomnieć o Bogu i o ludziach którzy nie wciąż zajęci byli tylko sobą. Było coraz gorzej. Wiedziałam, że taka moja postawa do niczego nie doprowadzi. Choć było trudno udało mi się w końcu pójść do spowiedzi i pojednać się z Bogiem.
Trafiłam na spotkania Duszpasterstwa Akademickiego. Zaczęłam na nowo odkrywać sens swojej wiary. Wiem, że moja wiara nie była prawdziwą wiarą, bo opierała się na ludziach a nie na Bogu, dlatego teraz staram się ufać Jemu przede wszystkim i na Nim budować swoje szczęście