Janowi Chrzanowskiemu
1Kupiłem specjalny numer „Newsweeka”. Dziesięć godzin temu zmarł Papież. Chyba już parę razy szykowali te pośmiertne wydania. Ciągle ich robił w konia.
Spojrzałem jeszcze raz na bilet, by się upewnić, o której wyjeżdża pociąg z Centralnego. 8.10. Wahałem się, czy nie wracać późniejszym. Zdążyłbym, spotkanie na giełdzie staroci miałem dopiero o 15, ale wolałem mieć rezerwę. Jeżeli facet utrzyma cenę, to będę miał zwieńczenie swojej kolekcji. Szabla orla… z firmy Gabriela Borowskiego. Nawet jak podbije cenę, to się zrujnuję, ale będzie moja. Moja. Muszę ją mieć.
Wszedłem na peron. Przede mną kroczyła Włoszka z niewysokim mężczyzną w słonecznych okularach. Szła wolno, krokiem filmowej gwiazdy, za to mówiła szybko. Szybko i głośno. Wypełniła sobą cały peron. Włoska uroda i włoski śpiew zdominowały tłumek oczekujących na pociąg. Włoski traktowałem w kategorii śpiewu. Nigdy nie miałem nic wspólnego z tym językiem, ale lubiłem naśladować ten cudowny zaśpiew Włoszek znany mi z filmów Felliniego. Jej mąż – skąd pewność, że to mąż? – był Polakiem, wdał się bowiem w rozmowę z grupką młodych dryblasów ze sportowymi torbami. Pewnie koszykarze albo siatkarze. Rozmowę przerywały salwy śmiechu prowokowane przez mężczyznę w okularach. Musiał być kimś znaczącym. Marynarka w kratkę, niebieska koszula i apaszka. Postura niepozorna, ale biła z niego energia, siła i jakiś przerażający spokój. Przypominał mi zawodowca z amerykańskiego kryminału. „Killer”.
Wyminąłem ich i schowałem się za kolumnę. Chciałem być sam. Na szczęście dostałem bilet w przedziale, przy oknie. Moje ulubione miejsce. Nienawidziłem jeździć „tramwajami”, jak nazywałem te nowe składy pociągowe. Miałem wstręt do „jazdy parami”. Właściwie nie wiadomo dlaczego. Po prostu, sentyment do przedziałów. Lubiłem te „głębokie” znajomości „na czas jazdy”.
A może to jakiś peerelowski atawizm? Człowiek za komuny wszystko chciał mieć dla siebie, choćby na chwilę. Przytulny mały domek na kółkach.
W przedziale było pusto. Położyłem torbę na siedzeniu. Zamknąłem oczy i przeciągnąłem się, ziewając przy tym nieprzyzwoicie swobodnie. Odrobina szczęścia. Niestety, drzwi rozsunęły się i do środka zakuknęła kudłata głowa koszykarza z peronu.
– K…, chłopaki, tu jest puściutko!… – zaryczał, cofając głowę na korytarz. – Przepraszam – zwrócił się do mnie tonem bardzo kulturalnym – czy te miejsca są wolne?
Stoczyłem w sobie walkę: wpuścić ich do mojego przedziału czy też odepchnąć jakimś kłamstwem. Uprawnionym. Nie było tu miejsca na chamstwo i góralską muzykę.
– Tak, wolne – odparłem wbrew sobie, zrezygnowany.
Patrzyłem wściekły na proces nabijania mojego przedziału dryblasami uzbrojonymi w olbrzymie sportowe torby. Zamknąłem oczy.
– Ja pierdziu, ale mamy szczęście. Wczoraj to, a dzisiaj spotkanie z Pałasińskim. – Aha, zacząłem kojarzyć „Killera”. To ten podróżnik… Dostrzegłem spod przymkniętych powiek, jak stawiają na półce olbrzymi puchar. Na pewno to koszykarze, bo na srebrze było widać wlatującą do złotego kosza piłkę.
– Nie Pałasiński, tylko Pałkiewicz – sprostował blondyn. Wydawało mi się, że jest zadziwiająco podobny do mnie. W młodości. Moja obecna łysina rozróżniała nas zdecydowanie.