Czasem w małżeństwie jest bardzo trudno iść obok siebie. Ale przeważnie ta trudność wynika z unikania krzyża, a nie z niesienia go.
Ela
Myślę, że rzadko kiedy nowożeńcy w dniu ślubu zdają sobie sprawę, co ich czeka. Niby w swoim życiu, czasem w najbliższej rodzinie, czasem w dalszym otoczeniu spotykają małżeńskie krzyże, ale nie sądzę, by zdawali sobie tak naprawdę sprawę z tego, że od dnia ślubu i w ich miłości, w ich małżeństwie on się pojawi.
Może to i dobrze? Błogosławiona niewiedza, dzięki której człowiek może z dnia na dzień żyć – i z dnia na dzień mierzyć się ze swoim krzyżem.
Jestem mężatką od 18 lat i kiedy ślubowałam mężowi miłość, wierność i uczciwość małżeńską aż do śmierci nie patrzyłam na to jak na coś, z czym mogę kiedykolwiek mieć problem. Wiedziałam, że będą chwile dobre i złe, ale nie patrzyłam na ich przeżywanie jako na moment krzyżowania mojego egoizmu, moich wad i słabości. Sądziłam wtedy, że dam radę, że z mojej strony jest tyle miłości i dobrych chęci, by przyjąć drugiego człowieka, że automatycznie oznacza to: „żyli długo i szczęśliwie”.
Okazało się jednak, że tkwiłam w wielkim błędzie zarówno co do samej siebie, jak i co do bycia z drugim człowiekiem – i dla drugiego człowieka. A kiedy pojawiły się dzieci i przybyło obowiązków, okazało się, że i macierzyństwo może być niezłym ciężarem – dla mojego wygodnictwa, lenistwa, egoizmu.
Z czym było mi najtrudniej? Z przyjęciem prawdy o sobie – że wcale nie jestem taka dobra, pracowita, czuła, kochająca, pełna akceptacji, empatii i dobrych uczuć dla ludzi mi najbliższych. Uciekałam więc od sytuacji, w których ta prawda stawała mi przed oczami, w których tę prawdę widziałam w zachowaniu dzieci i męża – w ich reakcji na mój gniew, krzyk, niecierpliwość, lenistwo.
Nie chciałam się zmierzyć z ich smutkiem i bólem, gdy doświadczali mojej słabości, gdy dotykało ich zło z mojej strony. Uciekałam w iluzję, że to ja jestem ta biedna i pokrzywdzona przez los, przez obowiązki małżeńskie, które nie pozwalają mi się realizować. Uciekałam od obowiązków, przerzucając je na męża. Uciekałam w świat, gdzie byli ludzie mi obcy, nie znający mnie tak dobrze, jak najbliżsi, podziwiający mnie za rzeczy błahe i powierzchowne.
Uciekałam, bo nie rozumiałam, że jedynie miłość najbliższych mi ludzi da mi tę pełną akceptację mojej osoby, akceptację, bez której nie ma nawrócenia, rozwoju duszy.
Teraz, patrząc wstecz, mogę jedynie nieustannie dziękować Bogu za każdy przeżyty wtedy krzyż, każdy trud, który kruszył moje skorupy, zdejmował maski z mojej twarzy. Mogę nieustannie wielbić Boga za miłość męża i dzieci, która pomogła mi zaakceptować moje własne słabości i braki.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |