Mówić o tym, że się wierzy i samo – wierzyć – to jedno. Pielęgnować tę wiarę – to drugie. Dużo trudniejsze.
Kiedyś było łatwiej.
A już zupełnie łatwo było w czasach liceum.
Przeżywać swoją wiarę na poważnie zaczęłam pod koniec ósmej klasy podstawówki, podczas przygotowań do sakramentu bierzmowania. Pierwsza schola, katecheta, który traktował nas jak dorosłych ludzi, a nie jak dzieci, którym trzeba opowiadać o Bogu językiem baśni. Który poruszał trudne problemy liturgiczne, który starał się wytłumaczyć nam od początku do końca każdy z elementów Eucharystii, każdy z etapów Adwentu czy Wielkiego Postu.
Potem była druga schola, do której przyszłam z pełną świadomością, że poprzez śpiew podczas mszy dla młodzieży mogę i chcę zrozumieć więcej i przeżyć głębiej. Zaczęły się poważne przyjaźnie na całe życie; pierwsze zimowe rekolekcje w górach, drugie – potem letni wyjazd na oazę.
Kiedy zbliżał się Wielki Post – czułam to pod skórą. Od liceum Wielki Post był dla mnie czasem najbardziej wyjątkowym z całego roku liturgicznego. A najgłębiej poruszało mnie zawsze Triduum Paschalne. Aż do gęsiej skórki. Z niecierpliwością wyczekiwałam na pieśń kapłanów po odnowieniu przyrzeczeń, na osiem psalmów, na gromkie „Chwała na wysokości Bogu” z dzwonami w tle.
Kiedy teraz o tym myślę, czuję z jednej strony przyjemne wspomnienia, ale z drugiej – trochę zażenowania przemieszanego z wyrzutami sumienia. Dlaczego?
Nie przygotowałam się do tego Wielkiego Postu. Nie przemyślałam go, nie zaplanowałam, nie wyobraziłam sobie jego istoty. Koncentracji wystarczyło na wszystko inne, nie znalazło się jednak dziesięć minut dziennie na chwilę namysłu.
Cieszę się więc, że piszę ten tekst. Zmusza mnie bowiem do pochylenia się nad tym problemem. Bo to, nie ukrywajmy, jest problem. Problem człowieka, który zatracił gdzieś dawną gorliwość, ale któremu obojętna, czy raczej bliska powszechnej obojętności obecność w Kościele katolickim nie wystarcza – bo poczuł już w swoim życiu, jak dobrze, jak uroczyście może być przy odrobinie wysiłku w wierze.
Zmieniło się jednak – niestety – moje podejście do życia w wierze.
Nie wiem, gdzie szukać początku tej zmiany.
Przecież w Poznaniu były wspaniałe Eucharystie u Dominikanów. Przecież był chór gospel, który nie pozwalał zapomnieć ani na chwilę, że wszystko, co się robi, robi się dzięki Bogu i dla Niego. Mimo to jednak – gdzieś zatracił się wątek. Gdzieś zgubił się sens. Gdzieś odeszła refleksja.
Studia. Przybyło obowiązków. Przybyło odpowiedzialności za własne życie, przybyło znajomych. Rozwój świadomości obywatelskiej, setki rozmów na wszystkie możliwe tematy, rewizje poglądów, kształtowanie osobowości. Osobowości człowieka wierzącego, potrafiącego toczyć merytoryczne dyskusje o tej wierze, jednak nie świadczącego już w taki sposób, jak dawniej.
Mówić o tym, że się wierzy i samo – wierzyć – to jedno. Pielęgnować tę wiarę – to drugie. Dużo trudniejsze.
Dwa lata – mniej więcej tyle trwa stagnacja. Stagnacja, której jestem świadoma jak rzadko czego, jednak którą odsuwam na daleki plan, najdalszy z możliwych.
Do tej pory kiedy wchodziłam do warszawskiego kościoła św. Anny na mszę akademicką, za każdym razem problem odzywał się z przodu głowy. Skutkował myślami, że od dziś czas zacząć zmianę, czas powrócić do korzeni. Jednak na myślach samych się kończyło.
Niech zatem będzie inaczej. Tekst, który czytasz, przyjmuję za punkt zwrotny. Wszak słowo napisane, przeczytane przez Ciebie i pewnie jeszcze kilka innych osób, jest z natury rzeczy silniejsze od samej myśli.
Pierwszy krok – porządny rachunek sumienia.
Trzymaj kciuki. Jak będziesz mocno trzymać – może się uda odbudować ten dom, którego fundamenty podlał potop, ale który nie dał rady nimi zachwiać. W końcu to, że nadal stoją, tak samo silne, choć przysypane warstwą gruzu, też o czymś świadczy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |