Są tacy między nami. Naprawdę. I chcą się podzielić z nami swoim doświadczeniem Boga i drogi do Niego. Ty też możesz. Jeśli chcesz, napisz
Czwartek, 10 grudnia
sour rosaOdkąd pamiętam byłam zawsze blisko Boga-bez porywów ale i bez większych upadków (tak mi się wtedy wydawało), rodzina była bardzo religijna i pamiętam że często z rodzicami i rodzeństwem uczestniczyliśmy w rekolekcjach dla rodzin, wyjazdach, pielgrzymkach. Myślę, że to przyczyniło się do późniejszego mojego szukania ratunku w Bogu, gdy ludzie nie potrafili mi pomóc. Potem przyszły wspólnoty (Oaza, DA). Nie miałam wtedy myśli o zakonie, zwykle patrzyłam na znajomych księży i zakonnice jako na przyjaciół rodziny(bo czym się różnili od innych?).Po maturze podjęłam studia w moim rodzinnym mieście, a w trakcie poznałam mojego przyszłego narzeczonego-młodego lekarza. Planowaliśmy ślub, jednak około 1,5 roku przed tym wykryto u niego ostrą białaczkę limfoblastyczną. Najpierw była walka (chemia),potem już tylko noce spędzane w szpitalnej kaplicy na modlitwie. Bardzo dużo mi w tym czasie pomogli przyjaciele-znajomi księża, zakonnice, przyjaciele rodziny i sama rodzina. 2 miesiące przed planowaną datą ślubu (nie przekładaliśmy nic wierząc że się uda) mój narzeczony zmarł. Był to maj-miesiąc Maryjny 2007. Wpadłam w rozpacz i zostawiłam wszystko-na zajęcia na studiach chodziłam bo rodzice mnie "wyprawiali" siłą niemal-bym nie zwariowała. Codzienne wizyty na cmentarzu parę razy dziennie, długie godziny w kościele. Wtedy nie umiałam i nie chciałam z nikim o tym rozmawiać-nie uroniłam ani jednej łzy. Pamiętam że nasz starszy znajomy ksiądz franciszkanin przychodził, siedział ze mną i czekał aż coś powiem, aż zacznę płakać. Byłam jak głaz. W środku czułam bunt wobec Boga, że zniszczył mi życie-tak to wtedy odbierałam. Bluźniłam, siedziałam godzinami w kościele wpatrując się w ołtarz a w myślach było jedno zdanie: "I CIEBIE NAZYWAJĄ MIŁOŚCIĄ?!". Przełom nastąpił w grudniu 2008r. Pamiętam otworzyłam wtedy przewód doktorski (cały ten czas uciekałam w pracę, naukę i godziny na cmentarzu i w kościele, jakbym chciała Boga zranić moim bólem i tym co wtedy że czułam-że to On mi "zrobił"), grudniowe popołudnie. Weszłam do klasztoru na Karmelu i uklękłam przed Najświętszym Sakramentem. Nie wiem ile to trwało ale w pewnej chwili poczułam jakiś spokój i ciepło bijące stamtąd. Jakby to wszystko co było-jakby to było ZAMIAST. Nie wiedziałam co znaczy to uczucie ani dlaczego jest-tkwiłam tam do wieczornej Mszy Świętej, potem po Mszy aż ksiądz spytał czy wychodzę bo chce zamknąć kościół. Tego samego wieczoru gdzieś ulotnił się mój ból, bunt, sprzeciw i rozpacz-dziś wiem że przez cały ten czas nieustannie modlili się za mnie przyjaciele-siostry klaryski, ksiądz franciszkanin, zatroskani rodzice i brat. Po paru miesiącach czynnej adoracji Jezusa poczułam że jest jedna droga, która zaspokoi tą tęsknotę i Miłość, która przytuliła mnie do serca tego grudniowego dnia-postanowiłam wstąpić do zakonu. Dalsze etapy były niejako naturalne-wizyty w klasztorze, rozmowy z matką przełożoną, z rodziną. Rodzice nie mieli nic przeciwko ale czułam w nich troskę i żal-myśleli że to jeszcze na skutek mojego bólu po stracie narzeczonego. Jednak we mnie pojawiło się uczucie, że TU jest spokój, miłość i to zatrzymanie, wyłączność. Poczułam że odnalazłam swoje miejsce-swój Dom...
Wiele osób pytało mnie, a niektórzy szeptali za plecami, że uciekłam do zakonu przed bólem po stracie Jakuba-na pytanie czy tak było nie potrafię dziś zdecydowanie odpowiedzieć, czy gdyby żył-jak potoczyłoby się moje życie. To wie tylko Najwyższy, który rozumie serca i przenika nasze istnienie. Dziękuję Mu co dnia w ciszy serca, że w serce wypalone rozpaczą wlał łaskę nadziei, pokoju i miłości, którą będę mogła dzielić się z ludźmi: może pracując ze studentami na uczelniach, pomagając w szpitalach, hospicjach czy służąc w ciszy klasztoru.
Świadectwo ze strony Apostoł.pl