Z ks. dr. Wojciechem Bartkowiczem, rektorem Wyższego Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Warszawie, rozmawia Grzegorz Polak - KAI.
KAI: Z jakich motywacji młodzi chłopcy wstępują dzisiaj do seminarium?
– Motywacje są bardzo różne. Przy coraz większym dystansie naszej cywilizacji do chrześcijaństwa, przy hiperkrytycznym podejściu do Kościoła instytucjonalnego (z uosabiającymi go księżmi na czele), dostrzegam, że młodzi są z biegiem lat coraz mocniejsi w poczuciu, że wstępując do seminarium decydują się na coś trudnego i wymagającego. Wydaje mi się, że jest coraz mniej takich, którzy przychodzą do seminarium z przypadku bądź z nastawieniem, że przeżyją jakąś „fajną” życiową przygodę. Oczywiście, ta przygoda przychodzi, ale jest zawsze produktem ubocznym krzyża kapłańskiego życia.
KAI: Czy utrzymuje się tendencja powołań późnych?
– Ona zaznacza się najbardziej w seminariach, które są w dużych ośrodkach. Młody człowiek wstępujący do naszego, warszawskiego seminarium ma przeciętnie 22,5 roku. Skoro zatem około połowa kandydatów to maturzyści, to drugą część stanowią 25, 30-latkowie. Pamiętajmy jednak, że nie zawsze późniejsze przyjście do seminarium oznacza, że mamy do czynienia z bardziej dojrzałym człowiekiem. Tak się zdarza, ale nie jest to reguła.
KAI: Jakie problemy stwarza dla wychowawców sytuacja, gdy mają do czynienia z kandydatem do kapłaństwa pochodzącym z zaniedbanej religijnie lub rozbitej rodziny, czasem nawet wrogo nastawionej do Kościoła?
– Rzeczywiście, coraz więcej seminarzystów pochodzi z rodzin dysfunkcyjnych i niepełnych. Nie można jednak zapominać, że także tzw. normalne rodziny są w coraz słabszej kondycji. Formowanie dojrzałej osobowości kandydatów wymaga zatem coraz większego nakładu sił i coraz dłuższego czasu. Studia teologiczne w seminarium da się zrealizować w określonych ramach czasowych, jednak coraz większa liczba kandydatów wymaga dłuższego niż sześć lat czasu formacji osobowości. To wszystko wymaga coraz większej liczby osób zaangażowanych w formację.
Starsi księża reagują z niedowierzaniem na wiadomość, że dzisiaj w seminarium jest tak wielu wychowawców i ojców duchownych. Wspominają, że za ich czasów było 200-300 alumnów, którym służył jeden ojciec duchowny, jeden prefekt i to wystarczyło. Dzisiejsze młode pokolenie wymaga większej pomocy w drodze do kapłaństwa i coraz bardziej indywidualnego podejścia do kandydata w toku formacji.
KAI: Ilu jest obecnie alumnów, a ilu opiekunów i wychowawców w seminarium warszawskim?
– Część macierzysta, czyli roczniki od drugiego do szóstego, liczy ok. stu wychowanków, przeciętny rocznik ma więc ok. 20 seminarzystów. Jeden wychowawca – prefekt, opiekuje się jednym rocznikiem, czyli średnio dwudziestoma alumnami, natomiast ojciec duchowny ma pod swoją opieką dwa roczniki. Kiedyś seminarium liczące 200 alumnów miało jednego, bohaterskiego ojca duchownego, ks. Czesława Miętka, którego z sentymentem wspominają starsi kapłani.
KAI: Odnoszę wrażenie, że mimo liczebniejszej niż dawnej kadry seminaryjnej młodzi księża są dzisiaj mniej zahartowani i odporni na stres niż ich koledzy choćby z czasów PRL-u, którzy musieli znosić różne trudności, szykany, a nawet prześladowania.
– Trudno mi te odczucia zweryfikować. Wiem natomiast, że wówczas funkcjonował inny typ formacji, inny był świat, w którym działali księża. Wtedy też było dużo przypadków załamań, odejść ze stanu kapłańskiego, ale odbywało się to według innego scenariusza. Powiem obrazowo: dawniej kapłan był formowany na kształt twardego, mocno stojącego drzewa, rosnącego samotnie we wrogim środowisku. Jednak gdy napór tych wrogich sił przekroczył pewną wartość graniczną, drzewo z hukiem się wywracało. Dzisiaj natomiast księża są formowani i przygotowywani bardziej do otwartego przeżywania swoich kłopotów, kryzysów, problemów. W tym scenariuszu mamy drzewo, które ugina się pod naporem wichury, ale niekoniecznie musi się od razu łamać. Rozbudowuje się mechanizmy rewitalizacji, czyli ratowania księży, którzy swoje problemy sygnalizują. W seminarium powtarzamy jak refren proste pryncypium formacyjne: nie ma takich problemów, których by w dialogu z Bogiem i przy pomocy wspólnoty Kościoła nie dało się rozwiązać. Tylko trzeba je z Bogiem i ze wspólnotą Kościoła przeżywać! Najgorszy scenariusz, to zamknięcie się w samoiluzji, że oto przeżywam chwilowe problemy, że sam dam sobie radę. Jeśli tak myślę, to sam zapracowuję na katastrofę mego powołania – to wielkie, rozłożyste drzewo, ten „twardziel”, wywróci się powodując swoim upadkiem wiele dramatów ludzi, którym przyszło rosnąć obok.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |