Jeżeli świadectwa tu zapisane zbliżą kogoś do Boga i Maryi, ukażą piękno modlitwy różańcowej, pomogą w zgiełku życia odnaleźć drogę jasną i prostą, to spełnią swoją rolę.
Opowieść Marleny
Byłam wtedy młodą trzydziestoczteroletnią kobietą. Miałam męża i dwóch małych synków Marcina i Łukasza. Żyliśmy zwyczajnie, jak większość młodych rodzin. Dorobiliśmy się po woli własnego mieszkania, które właśnie urządzaliśmy. Mój mąż Radek zadbał o to, żebyśmy mieli także samochód, którym często wyjeżdżaliśmy na wspólne wyprawy.
Tymczasem ja byłam ze wszystkiego niezadowolona. Pokrzykiwałam na chłopców, kiedy hałasowali. Robiłam mężowi wyrzuty, że tak mało zarabia. Narzekałam, że mieszkanie za ciasne. Jednym słowem - zrzędziłam.
Radek próbował mi tłumaczyć, przekonywał, że mamy się z czego cieszyć.
- Dzieci są zdrowe, my też, pieniędzy nam nie brakuje - mówił - więc dlaczego wszystko widzisz w czarnych barwach?
- Ja widzę wszystko w czarnych barwach? - oburzałam się. - Przecież to ty ciągle mówisz, że mógłbyś więcej zarabiać, a nie ja!
- Marlenko, powiedz coś pozytywnego o naszym życiu - prosił mąż.
- Co ja mogę pozytywnego powiedzieć, kiedy widzę, jak w tej ciasnocie chłopaki guzy sobie nabijają - narzekałam.
- Gdybyśmy mieszkali w salonach, chłopcy też nabijaliby sobie guzy - perswadował Radek.
Podobne rozmowy toczyliśmy każdego dnia. Ja - zawsze kręciłam nosem, a Radek cierpliwie wszystkiego słuchał, przekonywał.
Aż pewnego dnia poczułam się źle. Bolał mnie brzuch, pojawiła się gorączka i wymioty. Przestraszony mąż zawiózł mnie na pogotowie. Zrobiono mi podstawowe badania i postanowiono zostawić na obserwacji w szpitalu. Po kilku dniach było już wiadomo, że mam chorobę wrzodową żołądka i że konieczna będzie operacja.
Wtedy się załamałam. Leżałam na szpitalnym łóżku i myślałam o tym, jakie miłe i poukładane mieliśmy życie rodzinne. Przyznałam wtedy rację Radkowi, że moje wieczne narzekania były niesłuszne i niesprawiedliwe. Podziwiałam mojego męża za to, że tak cierpliwie znosił to zrzędzenie.
Czekała mnie poważna operacja, a przecież miałam jeszcze małe dzieci. „Co z nimi będzie, kto się nimi zajmie?" - myślałam. Oboje nie mieliśmy już matek. Mogliśmy liczyć tylko na siebie. „Teraz naprawdę mam problem - mówiłam do siebie w duchu. - Boże, poradź, co robić?"
I właśnie wtedy przyszedł ratunek. Pewnego wieczoru wstąpiłam do szpitalnej kaplicy. Było tam kilka sióstr zakonnych i kilku pacjentów. Odmawiali różaniec. Jedna z sióstr odczytywała zapisane na karteczkach intencje, a później wszyscy się modlili. Po skończonej modlitwie, dowiedziałam się, że można wrzucać kartki ze swoimi intencjami do drewnianej skrzyneczki obok drzwi.
Następnego popołudnia przyszłam z karteczką, na której napisałam kilka słów: „Maryjo, pomóż mi wyzdrowieć i zajmij się moją rodziną podczas mojej choroby. Przyrzekam Ci, że nie będę już narzekać na otaczającą mnie rzeczywistość. Ufam Ci i kocham Cię. Marlena".
Moja prośba była tego wieczoru odczytana i wszyscy zgromadzeni w kaplicy wierni modlili się w tej intencji. Byłam tym bardzo wzruszona.
Operacja udała się, dochodziłam szybko do zdrowia. Radek poprosił o pomoc swoją ciotkę, która była samotna kobietą i bardzo lubiła naszych chłopców.
Matka Boża wysłuchała mnie. Teraz ja dotrzymuję obietnicy. Staram się nie narzekać. Przyjęłam inną strategię. Chwalę synów i męża za okazywaną mi miłość i za każdą dobrą rzecz, którą u nich zauważam.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |