V Niedziela Wielkiego Postu
Kazania pasyjne 2005
„Nie rób z siebie widowiska zgrozy... Nie rób widowiska z ludzkiej agonii, powściągnij więc chętkę, żeby paść na stanowisku. Choruj z godnością, gasnący starcze, albo kończ waść, wstydu oszczędź” - te słowa przed laty zostały skierowane do Papieża przez człowieka chełpiącego się swym złem. Ale dziś, gdy Jan Paweł II jeszcze bardziej niż wtedy cierpi, z różnych stron można usłyszeć podobne głosy, chociaż ujęte w nieco bardziej cywilizowane słowa. Gdy część ludzi modli się za Ojca świętego o siły i moc do wytrwania w bólu, wielu przeszkadza fakt, że nie ukrywa się on ze swą chorobą, że nie odchodzi w cień, że nie zgadza się być kimś zbędnym, kimś naruszającym przyjemny obraz świata ludzi zdrowych, młodych, pozbawionych problemów większych niż wybór miejsca na kolejną imprezę.
W tegorocznym cyklu rozważań pasyjnych, rozważań o cierpieniu, stajemy wobec trudnej kwestii: gdy na mej drodze staje człowiek cierpiący, jak powinienem się zachować?
„Ludzie mają mi nieraz za złe, że jestem w tak ciężkim stanie, że nieuleczalnie chora” - skarży się pewna kobieta. Co ma na myśli, mówiąc „ludzie”? Czy jakichś obcych, jakichś ludzi z ulicy czy też najbliższą rodzinę, swego męża, swoje dzieci, wnuki, swoje rodzeństwo?
To prawda. Człowiek chory w naszym otoczeniu niejednokrotnie staje się przeszkodą w realizacji jakichś planów, zawadza, utrudnia, komplikuje. Ciągle czegoś chce, czegoś oczekuje, każe się domyślać lub zbyt nachalnie wypowiada swe pragnienia. Człowiek cierpiący może doprowadzić innych do wściekłości. Nie dość, że często trzeba przejąć jego dotychczasowe obowiązki, to jeszcze zajmowanie się nim związane jest z nowymi wysiłkami, z koniecznością poświęcenia mu dodatkowej uwagi i czasu. A czas to dzisiaj towar niezwykle deficytowy. Każda wyrwana z harmonogramu codzienności godzina może doprowadzić do strat, do zaniedbań w różnych dziedzinach... Czy przynajmniej otrzymujemy od cierpiących coś w zamian?
„Czuję się taki niepotrzebny”, „Jestem taka zbędna” - można często usłyszeć z ust ludzi, którym przydarza się choroba poważniejsza niż kilkudniowe przeziębienie. Bo problem usuwania osób cierpiących na margines wcale nie dotyczy tylko ludzi starych. Czymś niezwykle groźnym w naszej rzeczywistości stało się zwalnianie z pracy ludzi, którzy albo sami trochę częściej niż inni korzystają z L4 albo mają na przykład chorowite dzieci. Pracodawcy tłumaczą się, że tacy ludzie są nieefektywni i przynoszą firmom straty. Zapominają, że sami również mogą się znaleźć w podobnej sytuacji.
„...Już wiemy, że najokrutniejszym z bólów jest świadomość niepotrzebności. I ten właśnie rodzaj ubóstwa znajdujemy wokół nas w Nowym Jorku...
Społeczeństwo angielskie żyje w dobroci, ale ja przemierzałam wieczorem wasze ulice, zachodziłam do waszych domów i spotykałam umierających, pozbawionych okruchu miłości. Istnieje pośród nas inny rodzaj ubóstwa — ubóstwo duszy, ubóstwo samotności i niepotrzebności.
To najgroźniejsza choroba dzisiejszego świata, gorsza niż gruźlica czy trąd” - mówiła przed laty do Anglików Matka Teresa z Kalkuty. Dzisiaj te słowa brzmią jak oskarżenie także pod naszym adresem. Lub przynajmniej jak zachęta do zrobienia rachunku sumienia w tej sprawie.
Jeśli w internetową wyszukiwarkę wpisze się zapytanie „gdy masz chorego w rodzinie”, znajdzie się mnóstwo szczegółowych zaleceń o charakterze medycznym dotyczących poszczególnych dolegliwości. Bardzo trudno jednak znaleźć rzetelne wskazania mówiące o tym, jak odnosić się do człowieka cierpiącego, jak z nim być, jak go wspierać, jak go umacniać.
Czy Jezus dawał jakieś wskazania w tej kwestii?
Dawał. Przede wszystkim pokazywał, w jaki sposób należy traktować ludzi cierpiących. Otaczało Go mnóstwo ludzi trapionych rozmaitymi dolegliwościami. Jedni krzyczeli, inni próbowali Go dotknąć, jeszcze inni trwali w pełnym wyczekiwania milczeniu. Mogli Chrystusowi zobojętnieć. Mógł wpaść w rutynę i traktować ich schematycznie, bez osobistego zaangażowania. Mógł się nauczyć ich po prostu nie dostrzegać, tak jak tego uczą czasami nawet ci, którzy zawodowo powinni przynosić ulgę w bólu. A jednak Jezus nie lekceważył nikogo, nie tylko reagował na ich wykrzyczane prośby, ale dostrzegał również tych, którzy w milczeniu czekali na Jego uwagę. Podchodził, rozmawiał z nimi, niektórych uzdrawiał, gdy mieli dość wiary, innych umacniał duchowo do trwania w bólu.
Czy sam doznał podobnego traktowania, gdy cierpiał?
Słynny film „Pasja” wyjątkowo jaskrawo pokazuje obojętność, z jaką spotykało się Chrystusowe cierpienie u prawie wszystkich. Jedynie kilka osób próbuje Mu współczuć.
Jest w opisie męki Pana Jezusa zdarzenie zdumiewające. Ewangelista Łukasz tak je przedstawia: „A szło za Nim mnóstwo ludu, także kobiet, które zawodziły i płakały nad Nim. Lecz Jezus zwrócił się do nich i rzekł: ‘Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi!’” (Łk 23,27-28). Dlaczego odrzucił ich współczucie? Ponieważ wiedział, że tak naprawdę jego to powierzchowna litość, za którą kryje się prawdziwa obojętność. To samo odczuwamy, gdy na przykład przyglądamy się czyjemuś cierpieniu w telewizji. Potrafimy nawet mieć łzy w oczach. Ale na chwilę. Ale bez zobowiązań. Ale tak, żeby to cierpienie nie dotknęło naszego życia.
Jakiej postawy oczekuje Jezus wobec cierpiących?
Oprócz przykładu dał bardzo obszerną „instrukcję” mówiącą o tym, jak Jego uczniowie i naśladowcy powinni zachowywać się w obliczu cierpienia. Tą „instrukcją” jest przypowieść o Miłosiernym Samarytaninie.
„Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie należy do ewangelii cierpienia, wskazuje bowiem, jaki winien być stosunek każdego z nas do cierpiących bliźnich. Nie wolno nam ich ‘mijać’, przechodzić mimo z obojętnością, ale winniśmy przy nich ‘zatrzymywać się’. Miłosiernym Samarytaninem jest każdy człowiek, który zatrzymuje się przy cierpieniu drugiego człowieka, jakiekolwiek by ono było”. (Jan Paweł II)
Ważne są motywy, które skaniają nas do zatrzymania. Nie z ciekawości, ale z gotowości. Z wewnętrznej dyspozycji serca, które ma także swój wyraz uczuciowy. „Miłosiernym Samarytaninem jest każdy człowiek wrażliwy na cudze cierpienie, człowiek, który ‘wzrusza się’ nieszczęściem bliźniego. Jeżeli Chrystus, znawca wnętrza ludzkiego, podkreśla owo wzruszenie, to znaczy, że jest ono również ważne dla całej naszej postawy wobec cudzego cierpienia. Trzeba więc w sobie pielęgnować ową wrażliwość serca, która świadczy o współczuciu z cierpiącym. Czasem owo współczucie pozostaje jedynym lub głównym wyrazem naszej miłości i solidarności z cierpiącym człowiekiem” (Jan Paweł II).
Jednak nie wystarczy nawet najszczersze i najgłębsze współczucie. Za nim musi iść coś więcej - działanie. „Miłosiernym Samarytaninem jest ostatecznie ten, kto świadczy pomoc w cierpieniu, jakiejkolwiek byłoby ono natury. Pomoc, o ile możności, skuteczną. W tę pomoc wkłada swoje serce, nie żałuje również środków materialnych. Można powiedzieć, że daje siebie, swoje własne ‘ja’, otwierając to ‘ja’ dla drugiego”. (Jan Paweł II). Prawdziwy chrześcijanin stara się pomóc człowiekowi cierpiącemu dając mu siebie. Nie chodzi tylko o zabiegi zmierzające do zmniejszenia cierpienia, chociaż, jak widać z przypowieści o miłosiernym Samarytaninie, Jezus uważa je za bardzo ważne. Chodzi przede wszystkim o obecność. O towarzyszenie człowiekowi, który doświadcza bólu. O pilnowanie, aby nie znalazł się zapomniany na poboczu drogi, mijany przez wszystkich z obojętnością.
Opowiadał mi kiedyś młody człowiek poświęcający swój czas na działalność w hospicjum, że największe wrażenie zrobiło na nim podziękowanie, jakie usłyszał od swojego rówieśnika, umierającego na raka. Powiedział mu: „Za każdym razem, gdy przychodzisz, czuję się kimś ważnym i potrzebnym. Mimo, że niczego nie mogę ci dać”.
To nieprawda, że cierpiący niczego nie mogą nam dać. Mogą. Bardzo dużo.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |