Z historii wiemy, iż niegdyś dożyć dorosłości znaczyło mieć szczęście. Zresztą w niektórych rejonach świata jest tak do dzisiaj. Dzieci są bezbronne wobec panujących warunków, nieodporne na choroby i głód, można je zniszczyć przemocą i obojętnością. W jakiś sposób – nie łudźmy się – jesteśmy w tym do nich podobni. Niby dorośli, niby swoje przeżyliśmy, swoje wiemy, a wobec rzeczywistości jesteśmy często bezradni; jak ktoś z definicji zależny od dobra (dobra w świecie i w innych).
Jezus wzywając, byśmy byli do dzieci podobni, błogosławi. Jesteśmy więc tak samo przyniesieni do Niego, by nas dotknął. Przyniesieni (pociągnięci?) przez innych, przyniesieni (wyrzuceni?) przez burzliwe życiowe fale, przyniesieni na tysiąc różnych sposobów, których nie szczędzi nam życie. Czy jednak nie zżymamy się o to – woląc po dorosłemu zachować pozory samowystarczalności? Czy nie zabraniamy tego – bo cóż nam po Bożym dotyku? Czy umiemy pozwolić sobie na chwilę wytchnienia, na zbudowanie więzi, bycie z Nim?
Wszystkie komentarze »
Uwaga! Dyskusja została zamknięta.