„Ja jestem krzewem winnym, wy – latoroślami (...) Ojciec mój przez to dozna chwały, że owoc obfity przyniesiecie i staniecie się moimi uczniami.”
Bez trwania w Jezusie usychamy. Wtedy nie tylko nie tylko nie przynosimy żadnych owoców, ale i sami zostaniemy odcięci i wyrzuceni w ogień. Niby jasne. Tylko w praktyce....
No bo co właściwie znaczy trwać w Jezusie? W kolejnym zdaniu, już po fragmencie czytanym tej niedzieli, mamy konkret. Chodzi o zachowanie Jezusowych przykazań. Tego, byśmy się miłowali tak, jak On nas umiłował. Czyli byśmy za siebie nawzajem umieli oddać swoje życie. Wtedy w Nim trwamy. I wtedy mamy szanse przynosić dobre owoce. I dopiero wtedy, kiedy przynosimy te dobre owoce, stajemy się naprawdę Jego uczniami....
Już rozumiem czemu chrześcijanie dotąd nie zdominowali świata, a teraz bronią się przed zalewem niewiary. Bo choć Kościół miał wielu świętych, chrześcijaństwo wielu innych było dość powierzchowne. Zabrakło tych owoców. Ogrodnik, Bóg, musiał te suche gałęzie odcinać i odcinać. Ile z tego winnego krzewu tak naprawdę zostało?
Kochać na przekór wszystkim wołającym „nie” okolicznościom. Jeśli tego nie robimy, a kierujemy się swoją (pseudo)mądrością nic dziwnego, że nasza wiara nie przynosi owoców. Ale wtedy i my sami możemy zostać odcięci i wrzuceni w ogień...
Wszystkie komentarze »
Uwaga! Dyskusja została zamknięta.